Czy znają państwo…?


Alek Hudzik

Nie macie swoich krytyków!

I znów to samo, kilka tygodni temu śmieszkowałem sobie o kulturze pozytywnego feedbacku, tak modnego w korporacyjnej nowomowie. Znów jestem o kilka wystaw mądrzejszy i widzę, jak bardzo brak, może nie wyświechtanego feedbacku, ale empatii w dyskusji o tym, co dzieje się aktualnie w sztuce, o zaangażowaniu i uwadze nie wspomnę. A te należą się zwłaszcza młodym artystom.


Dobrze sobie na wstępie ponarzekać. Teraz konkretniej, bo to chyba dobry moment, by rok 2015 podsumować, tyle że to moje podsumowanie będzie raczej spisem wydarzeń, które pewnikiem państwa ominęły, nawet jeśli o artystach udało się już usłyszeć, choć i to niepewne. A był to rok powrotu Piotra Grabowskiego, którego zobaczyć mogliśmy w nowo otwartej galerii Kohana, i Gregor Różański, który ukrył biopolityczną wystawę Green Card w piwnicach budynku przy Centrum Sztuki Współczesnej, był to wreszcie rok artystek: Marii Lobody i Alicji Kwade, o których mówi się u nas tyle co wcale, bo i po co je znać, skoro w Polsce ich prace są prawie nieobecne. O wystawach pierwszej dwójkiprzeczytałem tylko parę kostycznych uwag, momentami silących się na dowcip, o Lobodzie i Kwade poczytamy w Artforum; polscy krytycy o nich zapomnieli, albo co gorsza, jeszcze nie widzą, że istnieją.



Grabowski, którego kwartał wstecz rozłożył na czynniki pierwsze Stach Szabłowski w tekście na łamach Artpunktu, to artysta, którego kariera mija bokiem. Kiedy już się do niej przybliży tak jak w przypadku debiutanckiej wystawy w galerii Kohana, to dostaje szybkie bęcki. Grabowski młodzikiem już nie jest, ale przy kilkunastu wystawach w instytucjach publicznych nie miał jeszcze okazji pracy z galerią komercyjną. Musiał zaryzykować stawiając na kontakt z galerią nową, której nie zna nikt, nawet on sam, zaufać ludziom, którzy zajmują się biznesem (Piotr Kohański prowadzi jedną z warszawskich kancelarii prawniczych), a to, że pieniądze nie zawsze lubią się ze sztuką, to opowieść znana. Zrobił więc wystawę, myślę, inteligentniejszą niż dotychczasowe, chwytliwą i budowaną na opowieści o alchemiku Paracelsusie, który u boku króla Zygmunta Starego chciał stworzyć eliksir wiecznego szczęścia. Wieczne szczęście XXI wieku, czyli koktajl nielegalnych używek, nadętych aspiracji, biopolitycznych kompleksów, opowiedział nam Grabowski inaczej, niż dotychczas to robił. Bez wyraźnego wizualnego mianownika. Stworzył kilkanaście różnych obiektów, które łączyła jedynie konieczność obecności w recepturze preparatu. W zamian  w Dwutygodniku opublikowano wzmiankę w zbiorowym tekście podsumowującym tegoroczne WGW: Grabowski zamienia składniki przepisu na laudanum XVI-wiecznego lekarza Paracelsusa na zestaw pozornie efektownych, niepowiązanych ze sobą obiektów, fotografii, a nawet słuchowisko. Najwyraźniej nie wie jednak po co, a galeria tłumaczy go bełkotliwym tekstem o dążeniu do szczęścia””. I to by było na tyle. Ten sam krytyk wolał zauważyć niezwykłość innego Piotra, Uklańskiego, artysty, który w Fundacji Galerii Foksal pokazał wystawę jeśli nie przeciętną, to wyjątkowo prześmiewczą, sugerującą że nie ma ochoty specjalnie się w Polsce wysilać przygotowywaniem prac wymagających wielkiego nakładu sił i czasu, takich, z których słynie wśród zagranicznych kolekcjonerów. O tym Sienkiewicz nie powie, ale jak mawiają Anglicy, do własnego gniazda się przecież nie... no wiadomo.

Różańskiemu udało się w zeszłym roku upolować wielkie M z rozbiórki lokalu McDonald's. Legendarnego, bo pierwszego w Polsce, baru szybkiej obsługi na przecięciu ulic Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej. M pokazał w Galerii Poligon, w witrynie Bęc Zmiany i pokazywać będzie nadal. Udowodnił też, chyba po raz pierwszy, że potrafi zrobić prace imponujące, rozmiarem i skalą, jeśli tylko ktoś umożliwi mu ich realizacje, jak miało to miejsce na wystawie Conversa i magazynu ID, gdzie pokazał kilka swoich starszych prac wideo w nowej aranżacji, na wielkich podłużnych telebimach, co wypadło na tyle dobrze, że zdystansował tą realizacją starszych kolegów, Rafała Dominika i Maurycego Gomulickiego, też biorących udział w wystawie. Najciekawszą wystawę, Green Card, zaprezentował jednak w Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski, nie w salach dawnego pałacu, a w podziemiach na zewnętrznym dziedzińcu Zamku. Zrobił rzecz prostą, z kuratorem Romualdem Demidenko i botanikiem Adamem Keplerem odszukali w Warszawie kilku gatunków roślin, które pojawiły się w Polsce drogą migracji i często jako chwasty zarastają nasze pobocza i niekarczowane trawniki, jak choćby słynny ekoterrorysta tych wakacji barszcz Sosnowskiego czy bieluń, jeden z najsilniejszych narkotyków halucynogennych. Nie trzeba dodawać, jak błyskotliwą i szybką reakcją na to, co się dzieje, jest wystawa o chwastach imigrantach w wakacje pełne poparzonych barszczem i strachu przed imigrantami. No i wystawę też zauważył Sienkiewicz, tym razem pisząc: Nawet Róża Luxemburg prowadziła zielnik. Czasami można jednak odnieść wrażenie, że zebrany przez artystów materiał lepiej nadawałby się na książkę niż wystawę. Takie wrażenie towarzyszy mi zresztą często, gdy mam do czynienia ze sztuką opartą na badaniach. Jakby artyści zatrzymywali się w pewnym miejscu, nie wyciągali wniosków, a zbyt wcześnie szukali metafor[1], jakby znudzony wystawą już przed wejściem, jakby wiedzący, co napisze, już w momencie wsiadania do autobusu zatrzymującego się na placu na Rozdrożu (przy CSW).

Są wreszcie artyści osobni, choć nie tylko przez językową poprawność powinienem tu dodać i artystki, bo Maria Loboda i Alicja Kwade to zdecydowanie artystki, które w tym roku mogły zrobić na polskich krytykach wielkie wrażenie, choć powiedzmy sobie szczerze, powinny robić to już wcześniej. Obie z polskim rodowodem w bio, obie torujące sobie kariery na Zachodzie. U nas w zasadzie niezaistniałe, co też tłumaczyć może krytyczną ciszę. Gdy ja piszę tekst, Alicja Kwade przygotowuje paczki, w których wyśle swoje prace do Szczecina, na pierwszą większą wystawę podsumowującą jej twórczość a jej pesel zaczyna się od cyfr 7 i 9, co w przypadku artystów współpracujących z polskimi galeriami oznacza najczęściej niejedną już wystawę, najczęściej solową w dużej instytucji, bo o tych artystach w Polsce się wie, czasem nawet za dużo. Kwade ma przygotować pokaz w Trafostacji, czyli na peryferiach. Dobre i to, chociaż zna już Kwade Berlin, zna Londyn i Nowy Jork, w którego parku ustawiała w tym roku instalację wielki zegar z 16-godzinnym cyferblatem, pracujący wspak.

Lobodę zapraszano do Polski kilkukrotnie, zazwyczaj na wydarzenia drugiego garnituru; do wspólnego działania w Rabce zapraszała ją Paulina Ołowska, do wystawy w Zakopanem Muzeum Tatrzańskie. Była też w Krakowie. W Bunkrze Sztuki zadziałała genialnie i w swoim stylu, dając nam na jesieni wykładnię pracy artysty wykształconego na zachodnim uniwersytecie. Prace wynikłe z riserczu, odwołujące się do tekstów bardziej wyrafinowanych niż kolejny tom rozmyślań Kandinskiego połączony z ponownym czytaniem Rolanda Barthesa. Loboda odwołała się do legendy o emirze Alhambry który upchał w murach swojego miasta drogocenne kamienie, by te odzyskane zostały dopiero po obróceniu warownych budowli w perzynę. Loboda klejnoty powciskała w fasadę krakowskiej galerii, nie pozostawiając zbyt wiele miejsca na interpretacje. Ale o tym nikt się nawet nie zająknął, a ja kolejny raz muszę powtórzyć: szkoda! Wkrótce Loboda i Kwade zrobią na Zachodzie kariery, a my znów będziemy kompensować sobie brak wcześniejszego zainteresowania dorabianiem sztucznego mitu o tym, że dobre, bo polskie, i naprędce organizować im wywiady, spotkania i wielkie wystawy.

Loboda opowiadała o czymś jeszcze. Na wystawy końcowe w jej Alma Mater, Staedelschule we Frankfurcie  nad Menem, przyjeżdżali skauci (niemal jak na rynku transferów sportowych) z galerii międzynarodowych, kuratorzy i obserwatorzy rynku. W Polsce mamy Coming Outy, przynajmniej teoretycznie najlepszą wykładnię tego, co po akademii oferują nam artyści, ale próżno tam szukać galerzystów bawiących się w poszukiwaczy narybku do swoich galerii. Ktoś powie, że czas spędzony na wystawie akademickiej to czas stracony, ok, ale tych galerzystów i krytyków nie widuję też w małych galeriach, choć oczywiście może być tak, że po prostu wciąż się mijamy. Nie ma ich nawet wtedy, gdy ci młodzi artyści jakimś cudem trafiają do większych instytucji. Mają za to swoich, ulubionych artystów, a ci mają swoich krytyków, nowi pewno się bez nich obędą, tylko niech nikt się nie zdziwi, że zdenerwowani na rodzimy art world wybiorą jak inni młodzi wkurwieni wyjazd za granicę, a wtedy przypomnimy ich sobie najwcześniej za kilkadziesiąt lat, w zachwycie wołając to nasze, to nasze dziecię! To objawienie z Polski.




[1] https://sienkiewiczkarol.wordpress.com/2015/09/16/chwasty/.