Ewa Tatar
Kraków Wspomnienia
Nic z tego nie pamiętam, ale to były fajne
czasy – pisze w mailu poznańsko-warszawski
galerzysta, miłośnik Krakowa, zapytany o jedną z tutejszych inicjatyw. Też
pamiętam mniej więcej tyle. Pamiętam, że było dużo naiwnych gestów, trochę
żenady, szczypta nadęcia ze szczyptą luzu, choć nie zawsze w parze. Pamiętam
też, że pamięć nie jest narzędziem do
eksplorowania przeszłości, ale medium. Jest medium doświadczenia. Tak jak
ziemia jest medium, w którym pogrzebane są antyczne miasta. A takim miastem
jest Kraków z kaplicami i kryptami oraz kurhanem zwanym kopcem. A tak ładnie o
pamięci powiedział bohater Jona Rafmana w jego smutnym filmie o upadku
symulacji życia. O rozkładzie. O Second
Life. Nie byłam tam, choć niektórzy krakowscy profesorowie z intermediów
podobno prowadzą tam wykłady i podobno jest tam lepsza, piękniejsza wersja tego
miasta, które już przecież samo w sobie wydaje się trochę swoim własnym
symulakrum a trochę własną makietą. I trochę o tym będzie ten tekst, a trochę o
latach 2000. i trochę o obciachu, i trochę o porażce. O kilku razach, kiedy do
miasta przypłynął statek piratów, i o wszystkich nic, które z tego wyniknęły.
15 lat temu, a mamy rok 2015,
Kraków kojarzył mi się głównie z formacją muzyczną czterech smutnych panów w
tym jednego poety. I z tym, że można za jednym zamachem obrazić wszystkich
katechetów i frustratów. Było to, jeszcze zanim zaczął mi się kojarzyć z 8 rano
w kryptach na Wawelu, liczeniem z nudów przęseł w malutkim gotyckim kościele i
z nudów obaleniem tezy jednego z profesorów o drzewie życia, bo przęseł okazało
się być 14 a
nie 12, jak tamten uparcie twierdził. UPS. (Te trzy litery też mi się kojarzą z
Krakowem, i nie chodzi o firmę kurierską, ale o małe coś wielkości paznokcia,
żółte lub czerwone). Pamiętam, że w „Tygodniku Powszechnym”, w którym moja współlokatorka
praktykowała na studiach, najbardziej interesowało mnie porzucone biurko
pewnego korektora, a w „Przekroju” smutne, czarno-białe rysunki Sasnala, które
skrzętnie wycinałam i mam do tej pory gdzieś w 65 pudłach przywiezionych z
Krakowa. Być może zresztą był to moment, kiedy „Przekrój” wychodził w Warszawie. Nie wiem, nie
pamiętam.