It's hot even it's not. A smile, a cat & the cut, czyli jak działa zapamiętanie

Ewa Tatar 

But he remembered always how she had told him he never knew how to feel things very deeply. He remembered how she told him he was afraid to let himself ever know real feeling, and then too, most of all to him, she had told him he was not very understanding”.
Gertruda Stein

Zamówienie było proste. Pisać o tym, co się wydarzyło w poprzedniej dekadzie i wciąż ma sens.
Gorzej z realizacją. Bo, co ja pamiętam z atmosfery artystycznej lat 2000.? Teoretycznie wszystko było wówczas świeże. To właśnie wtedy – w oparciu o lektury i spotkania – kształtowała się moja metodologia pracy. To, co zapamiętałam, przetrwało we mnie i ciągle się rozwija. Ale czy pamiętam jakkolwiek, jaką formę 10–15 lat temu miało to, co teraz jest ważne.
I jaką temu formę nadać dziś, by uniknąć śmieszności i grafomanii.


Można schować się za dyskursem, co uczyniłam za pierwszym razem pisząc tekst dla „Artpunktu”. Bo lata 2000. to moc politycznego zaangażowania, którego największe reperkusje, często odczuwalne do dziś i często wcale nie tak pozytywne, jak naiwność dwudziestoparolatki zakładała, przyniósł mi osobiście Komitet na rzecz przejrzystości w polityce kulturalnej Krakowa. Być może zabrzmię jak zgorzkniała stara baba, a może jak sfrustrowana ejdżystka, ale polityczne zaangażowanie – jeśli nie jest się zainteresowanym uprawianiem polityki – się duchowo nie opłaca.
Można chować się za dyskursem cytując mądrych mężów, można produkować dyskurs, być może wystawiając się na śmieszność, jak czynią to wielbione przeze mnie psychosomatyczne żony. Najbardziej lubię taką sztukę, która uderza w trzewia nie pozwalając iść prosto, nie pozwalając przełknąć śliny, taką, której nie ogląda się za karę, choć każe ci odwracać wzrok jednocześnie utrzymując jego skupienie.
Co pamiętam z lat 2000.? Głównie to, co zrobiło na mnie takie wrażenie, że to zanotowałam albo zawłaszczyłam. Im więcej o tym myślę, tym bardziej wiem, że pamiętam niewiele. Dużo było towarzyskich sytuacji, dużo przyswajania wiedzy i lektur obowiązkowych narzucanych przez epokę i sytuację, ale mniej mocnych strzałów między oczy. A tych najmocniejszych czasem nie mogę umiejscowić. Albo ich nie pamiętam. Wracają przypadkiem, przywołane czymś, co się wydarza teraz, i wraz z teraz nabierają innego kształtu i innego znaczenia.
Praktycznie pamiętam tylko wrażenia. Praktycznie i wyraźnie. To, co czułam, czy jak czułam. Bo do tych czuć wracam myśląc teraz o praktyce. Poszukując konkretnego efektu owego czucia. Na przykład wzruszenie. Chyba to poczułam oglądając po raz pierwszy Future Days Agnieszki Polskiej (2014). Nie myślałam wówczas o tym, że Lee Lozano rzuciła sztukę, by wyjechać do Dallas, a wcześniej jako element paradoksalnie feministycznej postawy zarzuciła rozmowy z kobietami, bo nie dzierżyły one władzy w polu sztuki, albo o tym, że Polska była na The Site Residency w miejscu, które inspirowało Tarkovskiego i Bergmana. W ogóle nie myślałam, bo za dużo było we mnie wrażeń, choć może nie wszystkich do końca moich. I choć już samo wzruszenie użyte tu jako słowo, zabija zapamiętane przeze mnie – głównie w gardle – czucie, jako jedno słowo jest pewnie w stanie dać komuś, kto się zmusi, by to czytać, jakikolwiek obraz.
Obraz. Ukradziony od Prousta. Nie postarałam się nawet o parafrazy. A cudzysłowów nie lubię, zakłamują prawdę. Przeczytał u jakiegoś krytyka, iż w Widoku Delft Vermeera – obrazie, który uwielbiał sądząc, że zna go bardzo dobrze – kawałek żółtej ściany, której sobie nie przypominał, namalowany jest tak wspaniale, że kiedy się patrzy wyłącznie na ten fragment, dzieło wydaje się samowystarczalne w swojej piękności. Wyszedł z domu i udał się na wystawę. Wstępując na pierwsze stopnie uczuł zawrót głowy. Przechodząc obok kilku obrazów odniósł wrażenie oschłości i zbyteczności sztuki tak sztucznej, mniej wartej od przewiewu i słońca w jakimś pałacu w Wenecji lub zwykłym domku nad morzem. W końcu znalazł się przed obrazem, który pozostał mu w pamięci bardziej olśniewający, bardziej różny od wszystkiego, co znał, ale w którym, dzięki artykułowi krytyka, pierwszy raz zauważył drobne postaci ludzkie malowane niebiesko i to, że piasek był różowy, i wreszcie szacowną materię kawałka żółtej ściany. Zawrót był coraz silniejszy. „Tak powinienem był pisać. Moje ostatnie książki są za suche; trzeba było je pociągnąć kilka razy farbą, uczynić każde zdanie cennym samo w sobie. Kawałek żółtej ściany”. Nowy cios powalił go. Był martwy.
Śmierć. Zmartwychwstanie. Odrodzenie. Po to się pielgrzymuje czy też podróżuje. Można znaleźć ciszę. Można znaleźć dźwięk, można przywieźć świeży obraz. Albo „Miraż” obrazów. Tak jak poprzednia dekada chorowała na zaangażowanie szukając dla niego stosownej formy, tak ta moim zdaniem cierpi na historyzm próbując ubrać go w fabulację. Czasem, jak uczynili to Jastrubczak i Cichocki, udaje się z historii wymknąć  w pustkę i jasność. Wieje odświeżająco. Siła abstrakcyjnych skojarzeń, których genealogia jest nie do przebycia, ale dlatego jest wolna od jakiegokolwiek psychosomatycznego balastu przeżywania. Zamknięta na konceptualnym poziomie. Niczym gra.
Gra w czas. I nie chodzi tu o trwanie ani o uchwycenie. Raczej o rodzaj towarzyskiego flirtu z byciem razem. Pamiętam, kiedy pierwszy raz zapamiętałam, że w nią gram, choć wydaje mi się, że nie grałam w nią wówczas po raz pierwszy. Zasady są proste. Zapominamy, że gramy, i potem typujemy, ile czasu upłynęło od początku gry. Wygrywa ten, kto ma najlepsze wyczucie.
Podobnie w życiu i w podróży. Kiedy podróżuje się pieszo, wśród gier miejskich najważniejszą staje się ta w północ i w wesołą knajpkę na rogu, przy której na pewno skręcaliśmy już 20 razy, a za 21 okazuje się, że jednak nie tutaj.
Bilet kupiony na 3 dni przed wyjazdem gwarantuje, że nie zdążysz przygotować się do podróży. Jedziesz z całym zgromadzonym w tym życiu balastem, po to, by przedostatniego dnia pobytu, zamiast cieszyć się radosnym i rytmicznym postukiwaniem drewnianych paletek o gumową piłkę na plaży, siedzieć na cudzym tarasie z widokiem na cudze okna z kawałkiem ogrodu i jedną zasuszoną doniczką w pierwszym planie i pisać tekst w punktach o podróżowaniu.
Wszyscy, których tu spotkałam z tzw. polecenia, że Ewa is coming and had no foggy idea what to do in TLV, pamiętają, że się spotkaliśmy w latach 2000., w trakcie wizyt studyjnych w Polsce, czyli w ramach przygotowań do odbywającego się tu wówczas Roku Polskiego. Wszyscy, którzy stąd jeszcze nie wyjechali, bo jest to państwo w stanie wojny i jest trudno.

Mimo tego w Tel Awiwie jest przyjemnie. Muskularne ciała w słońcu na plaży albo na głównym deptaku, jak w Sopocie, ale o mniejszym potencjale kiczu (choć to tu zrozumiałam świecenie gwiazdy polskiego teatru, Felice Ross). Z Tel Awiwu do Jerozolimy jedzie się klimatyzowanym autobusem przez umiarkowanie zindustrializowany pejzaż. Najmocniejszym akcentem jest błyszcząca srebrna fabryka nie robiąca jednak aż takiego wrażenia, jak mijana w drodze do Hajfy zasilająca cały Izrael, wytwarzająca prąd w oparciu o węgiel, czterokominowa, rozświetlona nocą elektrownia. W porównaniu z raczej wyluzowanym Tel Awiwem, gdzie święto religijne Szawuot związane z nadaniem dziesięciu przykazań spędza się głównie na plaży, in minus. Napięcie rośnie, a wraz z nim poziom agresji. Pierwsza awantura: para staruszków w autobusie. Druga, dwie minuty po: zirytowany przechodzień prawie wybił okno. Zabłądziliśmy do zachodniej części miasta. Poza dominującymi nad nami elementami znaczącymi granicę: murem z drutem kolczastym i siatką ostentacyjnie wyznaczającą granicę generalnie spokojnie i miło. Nawet żołnierze izraelscy skupiali się bardziej na sobie, niż na tym, co wokół, a nasze pytanie, jak dojechać na stację, raczej ich rozbawiło niż zaniepokoiło. Albo nie ma publicznego transportu łączącego te dwie części miasta, albo po prostu korzystanie z niego przez nas uznano za niestosowne. Rekomendowano taksówkę. Wróciliśmy pieszo mimo tego, że padało, choć w Jerozolimie deszcz się nie zdarza od kwietnia do późnej jesieni. Tu się przytrafił i to podobno w najcieplejszy dzień w roku.
Poziom irytacji obywateli Izraela - na terenie górzystym dodajmy, zwaliliśmy na coś, co w Krakowie odczuwamy w powietrzu jako halny. Plus na fakt, że wyruszając w podróż naładowaliśmy się dziwną energią labiryntowego dworca autobusowego w Tel Awiwie, którego system jest trudny do uchwycenia nawet dla stałych bywalców. Na piątym piętrze, które jest półpiętrem, podobno jest galeria, do której można się dostać tylko z trzeciego albo siódmego, ale tam wybierzemy się jutro. Dworzec, kończony przez prawie 30 lat, jest projektem jednego z najważniejszych izraelskich architektów. Ram Karmi po doświadczeniu wojny sześciodniowej przyczynił się do zmiany modernistycznego paradygmatu proponując brutalistyczne coś, co unicestwiło wytworzone wcześniej relacje w dzielnicy i co, jak już wspomniałam, nie ma logicznej nawigacji.
W latach 2000. sprawy pamięci, postpamięci, ciała – jako źródło pamięci i zapamiętania, ale niekoniecznie ciała widza, o czym innym razem, bardzo interesowały polskich artystów. Potrzeba uporania się z milczeniem poprzednich pokoleń, ale też, a może przede wszystkim systemu, przyjmowała różne formy i różne natężenia. W tej chwili przychodzą mi do głowy dwie prace i jedna sytuacja związane z miejscem pobytu mojego ciała teraz. Każda na swój sposób horyzontalna i przemocowa zarazem. Każda przeklejona z jakiegoś tekstu, który w tamtej epoce napisałam.
Zimą 2001 roku w Małym Salonie Zachęty Julita Wójcik ubrana w kuchenny fartuch, siedząc na taborecie, przez kilka dni obierała 50 kg ziemniaków wysypanych na podłogę galerii. Jej performans dotykał problemu polityczności prywatności i gestu artysty, wypchnięcia egzystencji kobiet do sfery domowej, codziennej krzątaniny jako postawy czujnego uczestnictwa w rzeczywistości. Problematyka powracająca w tzw. sztuce kobiet (brzuch mnie boli od tego sformułowania) do dzisiaj. Na wystawie Goshki Macugi, także w Zachęcie, na warsztat wzięto akty przemocy i cenzury, jakich bogatą kolekcję można znaleźć w archiwach tej instytucji. Wójcik wraca na fotografii w postaci czarnej sylwetki w otoczeniu, które znamy, bo je zapamiętaliśmy z reprodukcji i z bywania w Zachęcie. Brak podmiotu uderza z interwencji Macugi – Bez tytułu, 2011. Podmiotu wymazanie, które upolityczniło całe zdarzenie. Nie tylko dlatego, że pisano w prasie, że po co artystka nam pokazuje, że wszyscy w domu obieramy do kotleta ziemniaki, ale także dlatego, co stało się mniej więcej w tym samym czasie. Do akcji Wójcik przyłączyła się ówczesna dyrektorka Zachęty, Anda Rottenberg. Opisała to zdarzenie w Proszę bardzo (2009): „wystąpiłam z gwiazdą [Dawida – przyp. E.T.; …]. Właściwie były dwie gwiazdy, duże i złote, na czarnym tle wernisażowego stroju – jedna w klapie, druga na plecach. Otworzyłam swoją ostatnią wystawę i zasiadłam z Julitą Wójcik do obierania ziemniaków. Wokół tych ziemniaków było w gazetach dużo szumu. Na temat gwiazdy panowało milczenie”.
Tak wieloletnia dyrektorka jednej z najważniejszych instytucji wystawienniczych w tym kraju opisała swoje ostatnie chwile w Zachęcie, skąd odeszła w atmosferze skandalu i w wyniku medialnej, antysemickiej nagonki. Ta z kolei rozpętała się po tym, gdy prawicowi posłowie w grudniu 2000 roku postanowili „uwolnić” papieża spod meteorytu, niszcząc rzeźbę Maurizio Cattelana Dziewiąta godzina pokazaną na wystawie z okazji stulecia Zachęty przygotowanej przez kogoś, kto wymyślił zawód kuratora i zbierał taśmy naklejane na bagaże na lotniskach, by w swoim szwajcarskim studio sklejać je w wielki kokon, Haralda Szeemanna. Rottenberg gestem uczestnictwa ucięła kontekst uniwersalny pracy Wójcik, wskazała na gest kneblowania.
Odwaga. Horyzont i granice w mówieniu „o niektórych sprawach” wyznaczyły dla mnie także Mea Sharim (2001) Joanny Rajkowskiej, dwa zdjęcia pokazujące, jak artystka leży na ulicy w jerozolimskiej dzielnicy ortodoksów budząc ich agresję, oraz Artur Żmijewski retatuujący więzienny (z Auschwitz) tatuaż na przedramieniu Józefa Tarnwy w filmie o wiele mówiącym o podmiocie całego spotkania tytule „80064” (2004). Zawsze będę pamiętać myśl wygłaszaną przez bohatera tamtego filmu o tym, że tatuaż stracił swoją autentyczność. O czuciu bólu teraz i bólu pierwszego tatuowania chyba nie było tam mowy.
Ból Tarnawy odczuwa widz słuchając negocjacji i patrząc. Podobnie jak odczuwamy przemoc wobec więźniów największego na świecie więzienia w strefie Gazy. O tym śpiewa Maira Asher, którą poznałam w trakcie szalonej, bo nieplanowanej, eskapady do Hajfy. W 2011 roku nagrała dwie piosenki pod tytułem Męczennik o konflikcie izraelsko-palestyńskim. Nie będę streszczać, żeby tych piosenek nie  zabić. Posłuchajcie na youtubie. Shahid. 
Artyści z Tel Awiwu nie żyją już sprawami Gazy ani nawet autonomii. Raczej panuje zwątpienie w system system, ale także w system świata sztuki (chyba, że interesuje kogoś radosna konsumpcja – tej trochę jest). Ucieczka w poetyki osobiste, powrót do symbolizmu w morzu onirycznej i impresyjnej ekspresji też są znamienne, nie tylko tu – także na tegorocznym, niby zaangażowanym, ale nie płacącym artystom za udział w wystawie i nie produkującycm ich prac biennale w Wenecji.
Największe wrażenie robią na mnie jednak innego typu propozycje. Zapamiętuję głównie sensualne doznania albo mocne zaskoczenia. Coś jak malarstwo Kandinskiego, którego siła kompozycji kolorystycznej ma zmusić ciało do tańca. I owo skrzyżowanie psychosomatycznego czucia i konceptualizowania czucia. Taką pracą na tegorocznym Biennale był dla mie film Longing (2014) Rahy Raissnia. Pracująca na co dzień w Anthology Film Archives artystka postanowiła wyjść na ulicę z kamerą 16mm w kieszeni i spacerować po mrocznych zakamarkach Harlemu w ciągu dnia. Obraz, jaki oglądamy, uwarunkowany jest ruchem jej ciała i czasami przyjmuje zupełnie abstrakcyjne kształty o zmiennej głębi mimo niezmiennej ogniskowej. Kiedy jednak jest realistyczny, czujemy ból, bo są to bardzo mocne i smutne obrazy degradacji ciał i sensów. Bardziej optymistyczny wymiar, choć też unurzany w konflikatch społecznych mają prace odkryte przeze mnie w Izraelu: Activity in the carrot field Pinchasa Cohen Gan i (To nail) Honey Michal Naaman – obie z 1974. Czy płynna, żywa materia może mieć granicę i o czym śnią atomy nieożywione. W sumie żałuję, że nie spotkałam się z Brachą Ettinger i nie miałam siły na filozoficzne dyskusje.
Czy coś w latach 2000. poruszyło mną tak silnie jak te i tamte trzy prace? Nie pamiętam. Być może dlatego, że w złogach pamięci odkłada mi się głównie dyskursywnie. Ale pamiętam moc ciemnej klatki schodowej zrujnowanego budynku w Cieszynie, gdzie chyba w 2003 roku po raz pierwszy widziałam pracę Felixa Gonzalesa Torresa, i pamiętam smak cukierka z jego rzeźby w moich ustach – z Muzeum Higieny w Dreźnie, chyba w 2005 na wystawie pt. Dziesięć przykazań. Dlatego kolejny tekst będzie o trzewiach i o fabulacji, czyli po raz kolejny o tym, co w nas pozostaje, pod warunkiem, że w wieku dorastania naczytaliśmy się m.in. o redystrybucji zmysłowości i dzieleniu postrzegalnego.
And I don't never any way remember ever anything I been saying to you, and I am always my head, so it hurts me it half kills me, and my heart jumps so, sometimes I think I die so when it hurts me, and I am so blue always, I think sometimes I take something to just kill me, and I got so much to bother thinking always and doing, and I got so much to worry, and all that, and then you come and ask me what I mean by what I was just saying to you. I certainly don't know...” G.S.