Cital dla muchy, czyli nauka latania według Tomasza Mroza

Łukasz Kropiowski


W rajskim ogrodzie „było pod dostatkiem drzew, bogato obsypanych wspaniałymi owocami, których nadmiar po spożyciu ulatniał się drogą niezauważalnego parowania; wyjątek stanowiło jedno jedyne drzewo pośrodku ogrodu, które wydawało zachwycający owoc wprawdzie, taki wszakże, który nie dawał się wypocić. Gdy nasi pierwsi rodzice zapragnęli go jednak skosztować, mimo zakazu, to – by nie powalali nieba – nie było innej rady niźli ta, że jeden z aniołów pokazał im w oddali Ziemię, mówiąc: »Oto ustęp dla całego uniwersum«, następnie zaprowadził ich tam, iżby załatwili potrzebę, po czym, pozostawiając ich, uleciał z powrotem do nieba. W taki sposób pojawił się na Ziemi ród ludzki”[1]. Ta wizja Ziemi jako kloaki, stanowiąca jedną ze „wstrętnych metafor” omawianych przez Immanuela Kanta w rozprawie Koniec wszystkich rzeczy, mogłaby stanowić również bardzo udaną metaforę sztuki Tomasza Mroza – miejsca, gdzie artysta gromadzi wszystko, co nawet dla kultury lubiącej kolokwialność i bliskie związki z tym co niskie jest „zbyt niskie” i jakoś wstydliwe. Przeskalowane ekskrekty, ruchome pajęczaki-waginy, fascynacje „kulturystami” serii Masters of the Universe, z bohaterem o kuriozalnym imieniu He-Man na czele, onanistyczne praktyki dzieciństwa stymulowane przez wionące Zachodem katalogi Quelle oraz wiele innych, podobnie „kalających” kulturę pierwiastków, artysta pielęgnuje i umieszcza w przygotowywanych z dużą dbałością o stronę wizualną przestrzeniach swoich wystaw, które przybierają często formę rozbudowanych wieloelementowych instalacji.


Kompulsywna „niepoprawność” Mroza zdaje się być wynikiem szczególnego mechanizmu obronnego, przywodzącego na myśl alergię – reakcję immunologiczną jego sztuki na kontakt z elementami rzeczywistości (także rzeczywistości kultury), które jawią się artyście jako nieakceptowalne, co więcej, które wyraźnie budzą w nim niepohamowany wstręt – „jeden z najbardziej gwałtownych afektów, do jakich jest zdolny ludzki system percepcji” [2]. Ten „stan wyjątkowy”, „ostry kryzys” – jak o wstręcie pisze Winfried Menninghaus – objawia się u rzeźbiarza w obliczu pewnych szczególnie natarczywych przejawów panującego stylu życia – mitu sukcesu, który trzeba odnieść (także kariery artystycznej), oklepanych ról producentów i konsumentów (także producentów i konsumentów kultury), standaryzacji produktów (w tym „produktów” sztuki) zaspokających potrzeby tych ostatnich, w końcu szablonu mód intelektualnych i poprawności politycznej (które w szczególny sposób usztywniają kulturę). Uczulenie na rzeczywistość przyjmuje u Mroza postać przewlekłego stanu znużenia, co w wyjątkowo „malowniczy” i zjadliwy sposób obrazuje sceneria pracy Ommmm… (2008) – „grupy rzeźbiarskiej” wykonanej z barwnego silikonu ukazującej przeskalowaną muchę siedzącą na stołeczku i wpatrującą się ze znudzeniem w ogromną bryłę ekskrementów. Smutna mucha nie ma ani ochoty na spożycie imponującego dania, ani chęci by skorzystać z okazji powiększenia populacji swego gatunku w wyjątkowo dogodnych dla larw warunkach. Owad siedząc przybiera ludzką pozę i wydaje się, że także substancję miłą i pożyteczną dla muszego rodu zaczyna postrzegać ludzkimi oczami. Namalowany na ścianie nad głową insekta szary komiksowy dymek ukazuje czarne serce – jego wypaloną namiętność. Z amorficznej grudy ekskrektów dobiega tytułowy dźwięk – mantryczna sylaba. Formuła mająca uspokajać i oczyszczać zamienia się w wizji Mroza w dźwięk wyzuty z pierwotnego sensu i pozbawiony mocy, monotonny i już tylko irytujący. Jak twierdzi sam artysta, praca jest oparta na uczuciu odrętwienia i zmęczenia, którego doświadczał obcując z dziełami na wystawach sztuki współczesnej – jest to zatem praca o jednym z najbardziej deprymujących i destruktywnych uczuć – o gasnącej miłości i kryzysie „powołania”.
Stosunek Tomasza Mroza do sztuki to właśnie głęboka namiętność gotowa do poświęceń (łącznie z „inwestycjami” w produkcję pozbawiającymi środków do życia), ale jednocześnie równie głęboka niechęć do wielu przejawów tzw. art worldu. Nielubiane miejsca sztuki rzeźbiarz wyjątkowo radykalnie kontestuje przy pomocy „autoportretów” – groteskowych ruchomych postaci z silikonu zaopatrzonych w mechanizmy elektryczne – które wciela w rozmaite role, m.in. człowieka-psa czy „kibica” polskiej sztuki. Ten pierwszy Autoportret (2006) – powstały w kontekście konkursu stawiającego pytanie o sytuację młodego twórcy wkraczającego na „rynek sztuki” – to naga zaobrożowana postać merdająca ogonkiem, łasząca się do publiczności i jurorów, prosząca na czworakach o przychylność oraz nagrodę, o której już sama myśl powoduje u niej erekcję. Ten drugi natomiast (Walę dziurę Uklańskiego for free, 2009) – stanowiący odniesienie do wyceny pracy Untitled (Dirty Sanchez) autorstwa Piotra Uklańskiego na nowojorskich targach sztuki Armory Show – to fan odziany w biało-czerwoną koszulkę „reprezentacyjną” kopulujący wesoło z dziurą w ścianie będącą kopią wspomnianej pracy.
Owe „obsceniczne” i poddawane cenzurze realizacje okazują się paradoksalnie wypowiedziami o „moralności” świata sztuki – radykalnym pytaniem o etykę „zawodu” (uaktywnianie sił twórczych na widok określonych profitów) a także etykę odbioru (medialne wartościowanie przez kolejne rekordy rynkowe, czy przypisywanie sztuce określonych zadań estetycznych lub ideologicznych).
Rzeźbiarz szuka sposobów uwolnienia swojej twórczości od wszystkich mechanizmów odbierających w jego oczach sztuce czystość intencji. Atakuje przede wszystkim wszelkie oczekiwania „po artyście” i „po sztuce”. Wystawia środkowy palec (bo tak należy określić jego wyraziste gesty) zarówno w stronę niezmordowanych poszukiwaczy piękna, jak i intelektualizujących ekspertów czy zaangażowanych ideologów. Wiele z jego prac to swoiste pułapki na widza, a właściwie pułapki na aprioryczną postawę wobec sztuki, jaką widz przyjmuje i jaka przekształca się w skostniały aparat percepcji – swoisty licznik Geigera (wykalibrowany przez „gust”) mierzący czystość sztuki i weryfikujący, czy przystaje ona do określonego paradygmatu dzieła. Artysta stara się popsuć ten instrument odbioru, rozregulować go poprzez emisję śmiertelnej dla „estetyzmu” i „intelektualizmu” dawki promieniowania tego, co „brzydkie” i „prostackie”. Napuszcza na widza kleszcze-genitalia (Samo zło, 2008) i inne wulgarne byty oraz autoportretowe trolle i śmieje się z jego oczekiwań, wystawia także na próbę jego cierpliwość, bo mimo wszystko, po pierwszym zachłyśnięciu (czy może raczej zadławieniu) się niecodziennymi tworami, na dłuższą metę stają się one właściwie irytująco monotonne – tak samo jednostajny jest dźwięk mantry, ruchy kopulacyjne, merdanie ogonem czy określone trasy stawonogich wagin.
Wciąż na nowo podejmowana przez artystę obrona niezależności swoich działań to gest tyleż porywczy i obcesowy, co w gruncie rzeczy pozbawiony wiary w sukces, autoironiczny i momentalnie zaczynający z siebie szydzić, czego flagowym przykładem jest praca Lataj se kurwa (2007–2010) – betonowy sześcian z wystającymi po bokach rękami, które poruszają się gwałtownie – naśladując ruchy skrzydeł – i usiłują poderwać do lotu masywny blok. Gołym okiem widać – porównując mizerność rąk z solidnością bryły, że „zabetonowana” osoba „jednak se, kurwa, nie polata”.
Namiastki autentycznej suwerenności rzeźbiarz zdaje się jeszcze szukać, sięgając po fascynacje okresu dzieciństwa i wczesnej młodości – obszaru spoza strefy uwikłań ideologicznych, politycznych czy rynkowych – figury bohaterów, których status był jasno określony – dobry lub zły – czy fantazje o obcych cywilizacjach oraz byciu kimś innym, kuszące możliwością wglądu poza to, co znane i możliwe. Jednak nawet za tymi wyswabadzającymi fantazmatami zawsze czai się (obok świadomości regresu) widmo niespełnienia – prezentowane rysunki z dzieciństwa za szkłem ramek stają się „umuzealnione”, oręż herosów zatopiony jest w krysztale i tym samym już niedostępny, a z marzeń o sięgnięciu poza własne ograniczenia pozostaje jedynie ironia dymiących butów i dziury w suficie nad nimi (Zaczarowany krzak, 2010). Koniec końców baśnie Mroza przeradzają się w impertynencki czarny humor – bajki zostają zgwałcone przez wkraczające realia dorosłości – Czerwony Kapturek ukrywa twarz w dłoniach, gdyż dziewczynka otoczona pniami po wyciętym lesie, obojętnie kopulującą leśną fauną oraz butelkami po piwie, które zamroczyło leśniczego, jest świadoma, że nie ma się gdzie ukryć i nie może spodziewać się niczyjej pomocy (AA, 2007). Akt poszukiwania swobody, przechodząc fazę entuzjastycznego eskapizmu, a następnie radykalnego i bolesnego powrotu z eskapistycznej podróży do realności, przeistacza się w świadectwo niemocy i odbywa się to w pracach artysty podejrzanie płynnie i naturalnie.
W ostatnim czasie w realizacjach rzeźbiarza nastąpiło wyraźne przesunięcie akcentów z bezczelnej drwiny z oczekiwań „po sztuce” ku nabierającemu większej powagi – choć w dalszym ciągu osobliwie fantastyczno-ironicznemu – testowaniu wymagań „od siebie”. Zadowolonego autoportretowego trolla zastępuje zafrasowany hominid, który przygląda się skomplikowanym wzorom fizycznym, szkicuje na ścianie układy planetarne i schematy „arki” zapewniającej przetrwanie w obliczu kosmicznej katastrofy (Wyspa, 2012), a następnie wobec porażki konstrukcyjnej (groteskowy szkielet z patyków zamiast nowoczesnej technologii) próbuje wystrzelić się za pomocą gigantycznej procy w kierunku czarnej dziury (Bóg się mamo nie pomylił, 2013). Natomiast wystawa „Śpij spokojnie w kosmosie, żółw cię nie u…” (Galeria Foksal, 2014) stanowi zaproszenie do ciemnej chatki, jakby klaustrofobicznej piwnicy podświadomości artysty, gdzie rodzą się pomysły i krążą jeszcze niesprecyzowane idee i motywy. Te kosmiczne eksplozje i psychiczne implozje ukazują dziwaczną i pełną wewnętrznych sprzeczności fikcję. Jaśniejąca gwiazda, pierścień zatopiony w krysztale czy cząstka elementarna porzucona pod krzakiem zdają się mgliście ukazywać doniosłe wartości, prymarne znaczenia i niedostępne sensy ostateczne, jednak są wciąż kontrowane przez banał, ośmieszane przez prymitywność przyrządów czy rozpraszane przez zachęcająco przeskalowane narzędzie śmierci lub jakąś brudną szamotaninę pod kołdrą, stając się w efekcie kolejnym świadectwem niemocy w walce z grawitacją i komunikacją oraz niespełnienia w zmaganiu z drażniącym „znaczeniem” na końcu języka, które wciąż wymyka się zamknięciu w określoną treść. Wprawdzie zmienił się środek ciężkości sztuki rzeźbiarza, lecz autoironia i specyficzna niewiara w powodzenie wysiłków pozostały bez zmian.
Na wystawach Tomasza Mroza prawa powszechnego ciążenia nie pokona ani betonowa bryła, ani małpolud, nikt też nie uratuje Czerwonego Kapturka ani nie odnajdzie cząstki elementarnej, jednak być może przez początkowy „chrzest rynsztoka”, zwymiotowanie wszystkiego, czego asymilować artysta nie chciał, a następnie przez wytrwałość w niepokornym sprzeciwie wobec rzeczywistości, sztuka w jego realizacjach jawi się jakoś oczyszczona, usamodzielniona i gotowa mówić o czymś innym niż wszyscy i wszystko dookoła, ratując sale galeryjne przed nudą powtarzania praktyk oraz znużeniem spełniania standardów, oczekiwań, celów czy zadań i przywracając tym samym obiektowi artystycznemu moc (więc może przynajmniej mucha z depresją czekająca na stołeczku odzyska swą utraconą miłość…). Pomimo całego pesymizmu tej sztuki wrażenie, jakie odnoszę śledząc poczynania artysty, najlepiej ukazuje jedna z jego „najpogodniejszych” rzeźb (Rak sztuki, 2010): wyobrażenie przeskalowanej komórki rakowej osiodłanej i gotowej do ujeżdżania, na którą wystarczy wskoczyć, by pokonać to, co dla sztuki śmiertelne – uległość wobec normatywnych wymogów bez przerwy wobec niej stawianych; wizja niemożliwa do urzeczywistnienia, ale wbrew wszystkiemu euforyczna.



[1] I. Kant, Koniec wszystkich rzeczy. O niedawno powstałym, wyniosłym tonie w filozofii, cyt. za: W. Menninghaus, Wstręt. Teoria i historia, przeł. G. Sowiński, Kraków 2009, s. 75–76.
[2] W. Menninghaus, op. cit., s. 7.