NEVER READ, ONLY LOOK AT THE PICTURES - Agnieszka Grodzińska


People everywhere confuse what they read in newspapers with news.
A. J. Liebling

I’ve never read, I only look at the pictures
Andy Warhol



Sometimes found words are most pure, because they have nothing to do with you.

[…]Some are found ready-made, some are dreams,

some come from newspapers.

I don’t stand in front of a blanc canvas, waiting for inspiration


Ed Ruscha


        Kiedy w roku 1955  amerykański dziennikarz A. J. Liebling, związany przez ponad trzydzieści lat z redakcją magazynu „New Yorker”, zauważył, „że ludzie na całym świecie frapują się, czytając newsy w codziennej gazecie”, można już było przypuszczać, że ceną za możliwość globalnego zainteresowania odbiorcy praktycznie każdą dowolną informacją stanie się wprowadzenie społeczeństwa w stan coraz większej dezorientacji.

Przez lata byliśmy więc jednocześnie uczulani (przez powracające w latach 70. i 80. wizje[1] spisków systemu) na możliwości nadużycia tekstów i obrazów, aż wykształciliśmy w sobie społeczny oportunizm w stosunku do bezrefleksyjnego przyswajania języka mediów. Pomimo dystansu, jaki żywimy wobec zewnętrznych systemów informacyjnych, sporej nieufności, oraz nabytej umiejętności powierzchownej percepcji, w dalszym ciągu nie umiemy hamować poruszenia, które dopada nas przy codziennej lekturze prasy. I choć większość z zamieszczonych tam informacji nie ma realnie z nami nic wspólnego, to sprawdzamy je z coraz większą częstotliwością, przyswajając i używając następnie w codziennych rozmowach i opisach świata. Dzięki skrótowym, kilkuwyrazowym określeniom (tzw. headlinom – nagłówkom newsa) możemy także odnaleźć w cyfrowych przestrzeniach internetu interesujący nas algorytm informacyjny; pozwalający realizować założone sobie cele – obojętnie czy jest to kupno lodówki, naprawa samochodu czy też napisanie tego tekstu.






Nic więc dziwnego, że z chwilą, od kiedy news stał się podstawą naszej wiedzy o świecie (a skrótowość przekazu gwarancją jego szybkiego odbioru), zaczęliśmy przyglądać się baczniej jego naturze – diagnozujemy, w jaki sposób funkcjonuje w społecznej świadomości oraz jak możemy użyć tego dystrybucyjnego potencjału do swoich własnych celów.

Wykorzystanie jego tekstowo-obrazowej struktury w kontekście sztuki (wklejony fragment gazety pojawia się np. w obrazie Journal Picassa z 1912 r.) otworzyło zupełnie nowe drogi dla obrazowych procesów konstrukcyjnych. Połączenie analogowego gestu z maszynowo wyprodukowaną informacją tekstową (pochodzącą spoza obrazu, a więc w pewnym sensie obcą, zarówno w fizycznej, jak i kontekstowej formie), złamało integralną strukturę dzieł, jakie znaliśmy do tej pory – od teraz konstrukcja oprzeć się mogła na każdym możliwym rodzaju i ilości płaszczyzn, stykających się z sobą według dowolnej współrzędnej.

Sam tekst otwierał obraz na znaczenia, które nie musiały być już w nim przedstawione. Zawieszona nad kominkiem praca w konwencji word-based art stawała się anonsem, opowieścią, żartem lub manifestem, którego pozornie uniwersalny przekaz został zestrojony i spasowany z życiem swojego właściciela.

Literalność komunikatów funkcjonujących w roli malarskiego obrazu stawiała przed widzem nowe wyzwanie percepcyjne – nie było wiadomo, czy taki obraz powinniśmy bardziej czytać, czy oglądać. Czy kontemplacja ma opierać się na estetycznym odbiorze namalowanych liter, tła, na którym się znajdują, czy też samego przekazu, jaki takie malowidło wytwarza?

Czy możliwe jest zbudowanie dzieła z czystej informacji? Skoro każdy tekst posiada swoją wizualną, estetyczną formę, to może szczególnego znaczenia nabierają cytowane na wstępie słowa Warhola, który twierdził, że „nigdy nie czyta, tylko ogląda obrazki” (bo czy w rzeczywistości nie postrzegamy zawsze tekstu jako obrazu – o określonej estetyce, kroju, rozmiarze czy barwie powierzchni, na której został przedstawiony?).

Gdy w latach 60. artysta ten maluje i rysuje swoje pierwsze prace bazujące na autentycznych gazetowych layoutach Daily News, Esquire czy New York Daily Mirror, stają się one kolejną intrygującą odsłoną serii bazującej na kopiowaniu drukowanych artefaktów naszej rzeczywistości (podobnie jak przerysowywane wcześniej pieniądze, etykietki produktów spożywczych, zdjęcia gwiazd, krzyżówki czy instrukcje kroków do tańca). Każdy z wyżej wymienionych elementów można (było) znaleźć w codziennej gazecie (prawdopodobnie z niej zostały w większości zaczerpnięte) – i to ona w pewnym sensie określa je, zamyka i archiwizuje. Utrwalając gazetę – w postaci przemalowującego (przedrukowującego) ją obrazu, rysunku czy fotografii – Warhol w rzeczywistości zachowuje to pozornie błahe archiwum tymczasowych tekstów i obrazów w umownej kapsule czasu. Kilkadziesiąt lat później współczesny widz rozpoznaje już tytuły jego prac – tożsamych z oryginalnymi headlinami – i potrafi rozszyfrować hasło Tuna Disaster w takim samym stopniu jak np. Las Meninas czy Guernica (co więcej, w swoim odbiorze szereguje je w jednym obszarze), co wyraźnie świadczy o archiwizującym potencjale sztuki, który artysta przewidział dla tych informacji.

Fascynacja wewnętrznie sprzeczną naturą prasy, która z jednej strony poprzez swą ciągłość dezaktualizuje informacje z dnia poprzedniego (dzisiejszy news jutro stanie się papierem toaletowym), a z drugiej jest w stanie zachować na kilka wieków mniej lub bardziej istotne dla potomności komunikaty, wyraźna jest również w widocznej obsesji kolekcjonerskiej. Katalogowanie dobytku Warhola – tysięcy przedmiotów (filmów, nagrań, fotografii, gazet, listów, rachunków i innych, tajemniczych obiektów zamkniętych w ponad sześciuset pudłach zwanych Time Capsule) przez muzeum w Pittsburgu trwało wiele lat i do dziś nie zostało zakończone. Dokumenty zbierane przez Warhola szybko zostały uznane za najobszerniejszy artystyczny dziennik naszych czasów, wizualny pamiętnik codziennego życia, niejednokrotnie włączany w problemowe i retrospektywne wystawy artysty. Kiedy Muzeum otworzy pozostałe, zamknięte na pięćdziesiąt lat kapsuły, archiwizowanie ich zajmie kolejne lata. Znajdujące się w nich gazety (niejednokrotnie będące modelami do powstałych obrazów) zaświadczą potomnym o tragedii kobiet zatrutych tuńczykiem, tak jak papirusy zaświadczają o ucztach starożytnych Rzymian, a napis Food Kill prawdopodobnie okaże się dla naszych potomków jeszcze bardziej aktualny, niż jest obecnie...


Tekstualizacja sztuki zaczęła przesuwać obrazy w stronę kontekstualizacji – napis w obrazie był formą zarazem indywidualną i uniwersalną, przypisaną zarówno do pierwotnego systemu nadania (powiązanego z określonym źródłem pochodzenia), jak i do danego mu tu i teraz kontekstu sytuacyjnego (zmiennego, nadawanego przez ekspozycję, dopasowanego do czasu i otoczenia, w którym się znajdzie).

Ten wysoki potencjał łączliwości, jaki znaki tekstu nadały obrazowi, zostaje wzmocniony poprzez uniwersalność słowa znalezionego, tekstowych ready made – przekopiowane slogany reklamowe mogą zostać powiązane z najbardziej indywidualnymi życiorysami.

Jeden z mniej znanych obrazów Warhola zatytułowany Crossword pokazuje przemalowaną z gazety krzyżówkę, z listą przypisanych jej haseł, takich jak np. „Large Money”, „Clock Face”, „Opossite North”. Słowa grupują się tajemniczo, podpowiadając swoje synonimy, dzięki którym możemy odgadnąć rozwiązanie – będące również kolejnym  słowem. Te abstrakcyjne, wyjęte z kontekstu tekstowe zestawienia przypominają prace innego amerykańskiego artysty malującego reading-based paintings – Eda Ruschy, który traktuje słowa niczym obiekty, stwierdzenia stanu rzeczy, mogące pełnić funkcję odpowiedzi na wiele niejednoznacznych pytań. Fragmenty piosenek, audycji radiowych i filmowe tytuły naznaczają tu sensem niezwykłe krajobrazy lub abstrakcyjne, jednobarwne płaszczyzny. Teksty krążą – przechodząc z zewnętrza na powierzchnię prac, a potem z jednego obrazu na inne, multiplikują i mnożą wieloznaczności w takim samym stopniu, jak odbywa się to w pozaobrazowej rzeczywistości. Dzieje się tak np. w pracach prezentujących słowa Sea of Desire (powielanych w różnorodny sposób na płótnach i kartkach papieru, często na tle spokojnego morza), gdzie Ruscha pokazuje nasze zamiłowanie do wykorzystywania ładnie brzmiących określeń, które przemieszczamy tak szybko, że zupełnie tracą sens. Sea of Desire – na przestrzeni kilku lat wykorzystano wielokrotnie, używając jako tytułu do hollywoodzkiego filmu (z A. Pacino i E. Barkin, 1989 r.), filmu porno (z S. Kane, 1991 r.), romantycznej komedii telewizyjnej (1993 r.), tytułu krążka grupy hardcorowej Shotgun Symphony, oraz na rozlicznych blogach kulinarnych, w nazwach saun czy gabinetów kosmetycznych...

Frapująca wydaje się również wewnętrzna sprzeczność pomiędzy komunikatem a sytuacją, w której obraz się znajduje. Jeden z najbadziej rozpoznawalnych to napis I DON’T WANT NO RETRO SPECTIVE (1979 r.), namalowany na różowym tle. Odczytujemy go niemal automatycznie jako deklarację artysty, niechętnego tego typu prezentacjom. W tym wypadku ironiczne zdaje się umieszczenie przez Ruschę tego obrazu na okładce katalogu do swojej retrospektywnej wystawy w San Francisco Museum of Modern Art w 1982 r. Z drugiej strony natomiast znana jest historia powstania tej pracy, którą Ruscha wykonał dla swego przyjaciela, hollywoodzkiego aktora Buda Corta, i podarował mu, gdy ten leżał w szpitalu po niemal śmiertelnym wypadku. Kilka lat wcześniej artysta natknął się w szwajcarskim kinie na trzy filmy z udziałem Corta, które obejrzał jeden po drugim. Zwierzył się aktorowi, że było to doświadczenie w rodzaju nietypowego „Cort retrospective”, on tymczasem wypowiedział tytułowy zwrot – „I don’t want no retro spective”. Ruscha zapamiętał te słowa, namalował je, a kilka lat później sprezentował powracającemu do życia Cortowi. W tej sytuacji, niechęć do retrospektywnego przeglądu dorobku wydaje się nader wymowna...

Inny obraz – ARTIST WHO DO BOOKS – komunikuje intrygującą formę odpowiedzi na pytania, które pewnie nieraz słyszał artysta (czym się zajmuje, kim jest?), jednocześnie określając własną przewrotną naturę obrazu – tekst o artyście robiącym książki nie znajduje się w książce, lecz został namalowany na płótnie. I choć wiemy, że Ruscha jest także autorem wielu wydanych przez siebie albumów artystycznych, to – w kontekście literalności jego malarstwa – być może należy potraktować tytuł obrazu jako retrospektywne podsumowanie obranej przez niego metody pracy. Być może malowanie znalezionego lub zasłyszanego tekstu zmienia wewnętrzną konstrukcję obrazu i sposób jego odbioru do tego stopnia, że nie możemy dłużej nazywać tych prac obrazami i zdawać się na przypisane im sposoby odbioru. Prace Ruschy mogą być rzeczywiście postrzegane jako strony z nieistniejącej książki (co ciekawe, później wiele z nich jest reprodukowanych w albumach), a setki użytych przez niego wyrazów, zebranych i zestawionych na wystawie czy w publikacji, nabiera nowego, w pewnym sensie literackiego sensu. Jego tytuły komentują się nawzajem, a prace stają się materiałem nowych trawestacji – jak chociażby ta zrobiona przez młodego artystę Kenny’ego Pittocka, który namalował własny obraz z napisem I’VE NEVER HEARD OF NED RUSCHA, wzorując się na I DONT WAN’T NO RETRO SPECTIVE i zmniejszając przy tym o połowę rozmiary własnego obrazu.


Działania Ruschy często określa się mianem konceptualnych (a więc opierających się bardziej na określonej idei niż formalnej, materialnej strukturze), jednak nie sposób zlekceważyć diametralnie odmiennej natury tła, na które artysta nakłada teksty lub słowa. Niejednokrotnie zastanawiało mnie, czy te naturalistyczno-romantyczne podmalówki nie zostały namalowane przez „Chucka Norrisa malarstwa” – Boba Rossa, autora słynnego telewizyjnego show „Joy of Painting”, w którym na żywo, krok po kroku pokazuje, jak namalować morski krajobraz lub zachmurzone niebo. Czy artysta konceptualny, posługujący się tekstem, powinien mieć cokolwiek wspólnego z tak zdyskredytowaną estetyką? Gdybyśmy wymazali z prac Ruschy tekst, pozostałby nam taki właśnie obraz.

Jak więc powinniśmy odczytywać rozmaite text/reading-based paintings? Czy znaki w nich umieszczone są nierozdzielne ze strukturą, kolorem i rzeczywistym materiałem, czy też tego typu obraz widzimy w pewnym sensie podwójnie – jako zamalowaną płaszczyznę oraz znajdujące się niejako obok niej tekstowe zbiory znaczeń? W takim wypadku określony odbiór pracy wynikałby zarówno z estetycznej oceny powierzchni, jak i z naszego sposobu dekodowania tekstu, który w pewnym sensie abstrahuje się z formalnych zależności.

Czy obraz, któremu oszczędzimy realistycznych kształtów lub napisów, pozostawiając go tylko formą materialną, nie zaczyna nas niepokoić swoją pozbawioną znaczeń naturą? Jedna ze znamiennych prac „malarskich” wykonanych w latach 60. głośno wyrażała te obawy (cicho wypowiadane zarówno przez odbiorców, jak i przez artystów) – „Dwuwymiarowa powierzchnia bez żadnej artykulacji jest martwym doświadczeniem”[2]. Do dzieł tego typu nie przystawało już określenie „abstrakcyjny” (przynależne bardziej twórcom lat 40. i 50.), zaczęto więc poszukiwać innych terminów, które mogłyby je definiować.

Współcześnie te niepokojące rozważania powracają w ciekawym określeniu „Zombie Formalism” użytym przez Waltera Robinsona w tekście zamieszczonym na platformie Artspace. Insider Acess to the World’s Best Art[3]. Robinson zauważa bardzo silną współcześnie tendencję do formalizowania malarskich powierzchni, redukcji i esencjonalnych rozwiązań przywołujących, wydawałoby się dawno już zdyskredytowaną, koncepcję estetyki Clementa Greenberga (odkrywcy Pollocka, Rothko, Louisa, Newmana). Z kolei Laurie Fendrich, malarka i profesorka na uniwersytecie w Houston i College of Design w Pasadenie, na swoim blogu nazywa ten typ obrazowania new casualist,, odnosząc się do nazbyt powierzchownego, pustego koncepcyjnie, syntetycznego traktowania powierzchni, która zostaje określona mianem obrazu jedynie przez fakt, że znajduje się na płótnie naciągniętym na krosno.

Podczas gdy nasze postrzeganie sztuki (którego horyzont ma symbolicznie zaświadczać o granicach naszego kulturowego i artystycznego uświadomienia) przez lata nobilitowało rozliczne rodzaje takiej formalizacji, wartości rynkowe tych zombie  powierzchni (często malowanych w sposób czysto techniczny lub maszynowy) rosły tak gwałtownie, że zaczęto zastanawiać się nad nowym obliczem inflacji w sztuce.

Pierwsze pojawiające się głosy krytyczne, jak Fendrich czy Robinsona, świadczyć mogą o próbach podważenia takich tendencji (w rzeczywistości wtórnych wobec koncepcji minimalizmu i malarstwa lat 80., oraz korespondujących głównie z ideą white cube), które w znacznej mierze zdyskredytowały rynek i wpływające na jego kształt instytucje…


W obliczu takich stwierdzeń warto więc zastanowić się nad formą przynależną obrazom, które wobec innych, bardziej medialnych lub bardziej połączonych z przestrzenią rozwiązań, tracą coraz bardziej swoją pozycję i znaczenie. Czy nie jest najbardziej właściwe, by obraz sam nas o tym fakcie informował? By szczerze pokazał, jak może być zawodny, nieatrakcyjny lub po prostu słaby; eksponując z pełną świadomością czynniki zewnętrzne (ekspozycja, kontekst, opis, historia powstania), które go respirują?

Na tej pozycji stoi obraz UGLY, żart brytyjskiego artysty Davida Shrigleya, znanego ze swoich prac tekstowych wykonywanych odręcznym pismem na płótnach lub papierze. Napis zdaje się potwierdzać swoją nieatrakcyjną formę, niejako sam przyznając się do własnej „marności” – lecz czy naprawdę jesteśmy gotowi uznać go za złą pracę? Czy może nią być odręczny gest uznanego artysty, wyceniony na kilka tysiący dolarów? Czy jesteśmy jeszcze w stanie oderwać go od towarzyszących mu informacji (np. o innych realizacjach artysty), które biorą w nawias „Ugly” i determinują sposób jego odczytania?

Rozważanie, czy obraz wydał nam się brzydki przed czy po przeczytaniu znajdującego się na nim tekstu, może dać nam wyobrażenie, w jaki sposób rzeczywiście odbieramy i określamy dane artefakty – tekst był potwierdzeniem odpychającej wizualności czy uznaliśmy strukturę obrazu za fatalną po przeczytaniu znajdującej się na nim informacji?

Dobrowolne przyznanie się obrazu do własnej nieatrakcyjności wytrąca nam z rąk możliwości jego krytyki. W rzeczywistości bardziej skłonni jesteśmy uznać Ugly za „dobrą pracę”, podpierając się jedną z najbardziej sprawdzalnych reguł sztuki – na antynomii kontekstowej, wewnętrznej sprzeczności, zgrzytach i niedopasowaniach, wytwarzających napięcia, w znacznej mierze opiera się większość wielkich dzieł.

Ten dysonans najprościej przedstawić poprzez opozycyjność koncepcji i przestrzeni, w której praca się znajduje. Co jednak w sytuacji, gdy mamy do czynienia z dwuwymiarową płaszczyzną („two-dimensional surface”), która może się przemieszczać w postaci reprodukcji niezależnie od swej fizycznej obecności w przestrzeni? Dla obrazu – funkcjonującego często niezależnie (np. w internecie) – ta antynomia staje się więc bezzasadna.

O wiele bardziej adekwatne wydaje się stwierdzenie pochodzące z innego obrazu Shrigleya – THE PAGE IS EVERYTHING THE INK IS NOTHING THE INK IS JUST A STAIN (Strona/kartka/płaszczyzna jest wszystkim, tusz nie jest niczym, tusz to tylko plama[4]).

Co zatem stanowi istotę? Biały prostokąt jest wszystkim, co mamy – w sensie dyspozycyjnym (ograniczenie do umownych dwóch wymiarów) jak i koncepcyjnym (może powstać na nim wszystko). Tusz, który odbija linię naszego gestu, nie jest niczym znaczącym, wytwarza po prostu plamę (lub zamalowany piksel w przypadku obrazu komputerowego), znaczenie nadają dopiero zewnętrzne opisy, ekspozycje i systemy dekodujące.

Nic więc dziwnego, że artysta pokazujący obraz na wystawie może poczuć się skonsternowany, jeśli owe zewnętrzne warunki (np. przestrzeń czy sposób prezentacji) nie są dla obrazu odpowiednie – nie dopełniają go we właściwy sposób lub wpływają na niego negatywnie. Mamy wtedy do czynienia z sytuacją podobnej tej z obrazu Shitty Davida Hurda – „I really appreciate being part of this shitty show in this shitty space. I hope you think of me next time you organized another event” („Naprawdę doceniam możliwość bycia częścią tego gównianego pokazu w tej gównianej przestrzeni. Mam nadzieję, że pomyślicie o mnie organizując następny event”).  Praca może być odczytana jako ironiczna krytytyka instytucjonalna, lecz także jako niezgoda na przypisane obrazowi konwencje odbioru (w których nie funkcjonuje indywidualnie, bez wsparcia otoczenia). Oglądając reprodukcję pracy Hurda, nie widzimy miejsca, w którym miał się znaleźć oryginał, nie mamy pojęcia, jak bardzo gówniany był pokaz, którego obraz był częścią. Praca wykracza daleko poza te rejony – pokazując się nam jako sytuacyjny autokomentarz, referujący status obrazu w obszarze artystycznego environmentu.

Przytoczone w tekście przykłady, wymienione lub pokazane na ilustracji z sąsiedniej strony, to tylko niewielka część dość szerokiego pola, które wyróżnia text/reading images jako silną tendencję we współczesnych koncepcjach obrazowania. Potencjał, jaki pojawia się w zderzenia tekstu i obrazu, tkwi w równoczesnej możliwości wielopłaszczyznowego odbioru, a kształty znaków są zarówno formą, jak i znaczeniem. Żywimy nadzieję, że obraz dzięki tekstowi nie będzie kolejną „niemą” płaszczyzną, podobną tapecie czy fragmentowi dywanu (AT LEAST IT’S NOT ANOTHER PAINTING[5]), zapominając, że w rzeczywistości, w której bardziej oglądamy, niż czytamy obrazy, nawet taki rodzaj komunikatu pozostanie dla nas jedynie obrazem znaku – „THIS IS AN IMAGE OF THE SENTENCE, (not) DESCRIPTION OF THE IMAGE”[6].


                                                                                                                                                       





                                                                                                                                










 




[1] Jak np. tego dostrzeżonego przez bohatera filmu Oni żyją z 1988 r. czy podejrzenie fałszowania księżycowej wyprawy Armstronga.


[2] Chodzi o obraz z napisem “A two dimensional surface without any articulation is a dead experience”, John Baldessari, 1967.


[3] Flipping and the Rise of Zombie Formalism, Walter Robinson, http://www.artspace.com/magazine/contributors/the_rise_of_zombie_formalism, (3.04.2014).


[4] Wolne tłumaczenie autorki.


[5] Obraz Macieja Ratajskiego z 2013 roku, dostęp za http://www.maciejratajski.com/work/at-least-its-not-another-painting (10.05.2014).



[6] Ibidem