GLAMOUR, PUNK I TEATR - Iwo Zmyślony


          

 Wojciech Puś, Paparazzi, 2013



           Kiedy Louis Vuitton zamówił u Wojtka pracę, znaliśmy się jeszcze słabo. To była połowa czerwca, prawie dokładnie rok temu. Pamiętam, że dzień po otwarciu salonu tej firmy w Warszawie byliśmy umówieni obgadać jakieś sprawy – projekty, które ostatecznie i tak nie doszły do skutku. Paparazzi (2013) wisiała tuż przy wejściu, w wystawowej witrynie. To interaktywna rzeźba – czarny kwadrat, złożony z kilkudziesięciu lamp błyskowych. Na pierwszy rzut oka wygląda dość ponuro – może się kojarzyć z nieczynną dyskoteką albo wygasłym oświetleniem stadionu. Lecz gwałtownie ożywa, uzbrojona w system fotokomórek, które rejestrują najsłabszy ruch w jej pobliżu. Każdy, kto przechodzi, uruchamia więc serię randomowych fleszy – po trzy, po pięć, po dziesięć – za każdym razem inaczej, w innej konfiguracji. Czyli można się poczuć jak filmowa gwiazda. Oczywiście z ironią, bo nie ma w tym nic przyjemnego. Rzeczywistość ciemnieje, w oczach zostaje powidok.


Sam pomysł mi się spodobał, choć wykonanie nie bardzo – przeszkadzały mi wszędzie wystające kable. Raził mnie ten kontrast między sterylną witryną, eleganckim butikiem, a całą tą rozbabraną elektroniką na wierzchu. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Moją uwagę zwrócił przedłużacz – ohydny, popękany, utytłany w brudach. Spytałem, czy naprawdę nie mógł znaleźć lepszego. „No co ty?” – usłyszałem – „specjalnie dzwoniłem przedwczoraj do kolegi, żeby mi pożyczył stary przedłużacz z garażu”.
Przyznam, że potrzebowałem czasu, zanim to do mnie dotarło. Musiałem połączyć w głowie rzeczy niepołączone – filmowość, punk, kontrkultura, glamour i brzydkie piękno. Dziś widzę, ile w tej pracy energii i wrażliwości Józefa Robakowskiego, którego Wojtek uważa za swego mistrza i któremu od blisko dziesięciu lat asystuje na Wydziale Operatorskim Szkoły Filmowej w Łodzi. „Jeżeli w czymś czujesz się dobry, uciekaj od tego jak najdalej” – te słowa profesora cytował mi później parokrotnie. O co tutaj chodzi? O to, żeby być jak najlepszym, dążyć do perfekcji, ale by temu nie ufać, bo to ogranicza – trzeba umieć brać w nawias własne osiągnięcia, własne upodobania, swój warsztat, gust, swoje nawyki i przyzwyczajenia. Inaczej będziesz stać w miejscu, zamiast się rozwijać.
Trudno jest mi więc patrzeć na prace Wojciecha Pusia inaczej niż przez pryzmat prac Robakowskiego. Mam tu na myśli nawet te wczesne – z Warsztatu Formy Filmowej (1970–77), gdy jeszcze jako student wydziału operatorskiego analitycznie badał konstrukcyjne granice filmowego medium. To wtedy powstał m.in. Test (1970) – film zrealizowany bez użycia kamery, przez ręczną perforację stu kilkudziesięciu metrów taśmy dźwiękowej 35 mm. Wykonane otwory rozmaitej średnicy zmieniają optyczny nośnik w tasiemcowatą rzeźbę. Gdy jednak je przepuścimy przez filmowy projektor, powstaje kondensat kina – animowany obraz oczyszczony ze wszystkich pozafilmowych aspektów. Punktowe impulsy odbite od ekranu rozbłyskują w ciemnościach, tworząc powidoki w oku patrzącego. Każdy film jest syntezą tych dwóch skrajnych efektów – ruchomego światła na pustym ekranie i barwy dopełniającej, która pochodzi z mózgu. Do tego staccato trzasków i furkot maszynerii.
W Paparazzi Pusia znajdziemy echa tej pracy. Chodzi tu nie o technikę, ale o sposób patrzenia – filmowość rozumianą jako interakcja między rozbłyskiem światła a fizjologiczną reakcją ludzkiego oka na światło. Ale w tych kablach na wierzchu i brudnym przedłużaczu jest coś jeszcze innego z postawy Robakowskiego. Mam tu na myśli jego nonkonformizm – często ostentacyjny, zapamiętany zwłaszcza z lat 80., kiedy po wprowadzeniu stanu wojennego zrezygnował z intratnej posady na państwowej uczelni i zaangażował się w działalność ruchów kontrkulturowych, zaliczanych do neodadaistycznej, nihilistycznej formacji Kultury Zrzuty (1981–87). Z tego okresu ciekawiła mnie zawsze jego fascynacja punkiem. Kiedy dwa lata temu spytałem go o to w rozmowie dla „Dwutygodnika”, bardzo się ucieszył. Zaczął mi opowiadać o kapeli „Moskwa”, którą poznał na festiwalu „Prawdziwe Brzmienie Łodzi” w 1983. Rok później zrealizował dla niej pięć wideoklipów, a w roku 1985 nakręcił ich występ na żywo podczas festiwalu w Jarocinie. Punk objawił mu się wówczas jako pierwotny, czysty, nieskażony żywioł – wyraz buntu i niezgody wobec ówczesnej rzeczywistości.
Niby jedno z drugim nie ma nic wspólnego – cóż bardziej odległego niż scena w Jarocinie i ekskluzywny butik? A jednak w Paparazzi udało się połączyć te dwa skrajnie różne światy – glamour i kontrkulturę. Nic dziwnego, że po dziesięciu tygodniach prezentacji w witrynie Louis Vuittona praca trafiła jako dar firmy do kolekcji Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie.
Wcześniej w Filmotece Muzeum znalazły się również dwa filmy Wojciecha Pusia – Instant (2008) oraz Given (2011). Pierwszy z nich to podsumowanie otwartego projektu, nad którym artysta pracuje od roku 2005. Składają się na niego fragmenty intymnego dziennika prowadzonego przy użyciu aparatu Polaroid oraz podręcznej kamery DV – m.in. dokumentacje ciekawych zjawisk świetlnych zachodzących w otaczającym świecie oraz portrety wideo w manierze screentestów Andy’ego Warhola. W roku 2008 zmontował je po raz pierwszy, komponując do nich psychodeliczny sound-scape found footage i manipulując materialnymi własnościami obrazu cyfrowego.




Wojciech Puś, kadr z Instant, 2008




Powstały trzy lata później Given to abstrakcyjny thriller. Także i w tym przypadku film to tylko element większego projektu, dla którego punktem wyjścia były doniesienia prasowe o zaginięciu w portugalskim kurorcie Praia da Luz czteroletniej Brytyjki Madeleine McCann. W tej ponurej historii Wojtka najbardziej zaciekawił fenomen wykreowania zaginionej dziewczynki na swego rodzaju celebrytkę. Zainteresowanie to przerodziło się w głębszą refleksję nad współczesną kulturą, w której – jak sam to kiedyś określił – „ktoś zupełnie nieznany staje się nagle gwiazdą poprzez sam fakt zaginięcia”.
To właśnie wtedy powstała prototypowa wersja Paparazzi (2009) – sarkastyczny komentarz do medialnego rozgłosu, jaki tej historii nadały wszechobecne ekipy telewizyjne, tłumy dziennikarzy i fotoreporterów. W subwersywny sposób praca ta miała też demaskować potencjał celebryty ukryty w każdym z nas – łatwość „bycia znanym” i próżne pragnienie sławy, skontrastowane z oślepiającym, nieprzyjemnym światłem, które zamazuje granice między złudzeniem a poczuciem rzeczywistości.
Dodatkowym impulsem do powstania Given była lektura policyjnych akt sprawy zaginionej dziewczynki, w których rzeczowym faktom i dokumentacji towarzyszyły fantastyczne hipotezy, łącznie z rozważanym wątkiem teleportacji. Praca nad filmem przerodziła się wówczas w erudycyjną, intertekstualną rozgrywkę wokół pokrewnych toposów kultury popularnej – m.in. figury Laury Palmer z Twin Peaks Davida Lyncha oraz Czarnej Dalii z Étant donnés Marcela Duchampa (1946–1966), a także cytatów z piosenek Laurie Anderson oraz poematu Król Olch Johanna Wolfganga von Goethe. Aluzje te przywołuje pięć powstałych w tym czasie neonów tekstowych – m.in. Schöne Spiele oraz Mad|die (2010). Oprócz nich w ramach projektu osobno powstała muzyka (filmowy soundtrack) oraz instalacja świetlna Praia da Luz (2010).




Wojciech Puś, neony z cyklu Given, 2009-2011




Niedawno w kolekcji Muzeum Sztuki Nowoczesnej znalazła się również najnowsza produkcja Wojtka, zaprezentowana po raz pierwszy w ramach wystawy „Co widać” (14.02–30.05.2014). Sam jej tytuł – Magic Hour (2014) – jest tautologiczny. W żargonie filmowców oznacza bowiem szczególną porę dnia – mniej więcej pół godziny przed zachodem i po zachodzie słońca, podczas których kąt padania światła i jego barwa dają wyjątkowe efekty zdjęciowe. Podobno na planach filmowych panuje w tym czasie gorączka – wszyscy uwijają się jak w ukropie, bo trzeba szybko kręcić. Z tego względu Magic hour stanowi ironiczne rozliczenie artysty z własną profesją i puszczanie oka do innych operatorów, którzy fetyszyzują ten moment.
Przede wszystkim jednak ten film to bardzo zmysłowa, intymna i poetycka opowieść o związku artysty z naturą – o tym, w jakim wymiarze jesteśmy częścią przyrody, na czym polega jej doznawanie i w jakim stopniu jest ono możliwe do przywołania przy pomocy obrazu filmowego. „Ale mam tu na myśli totalnie seksualny związek” – tłumaczy Wojtek bez najmniejszej ironii – „to jest taki moment, kiedy na sam koniec upalnego dnia, w samym środku wakacji, wchodzisz nago do stawu. Powietrze jest już chłodne, ale woda rozgrzana i kiedy w niej się zanurzasz, to czujesz, jak na skórze przesuwa się kreska tafli”.
W filmie to doświadczenie zostało skondensowane dzięki technice zapisu – ultraszybkiej kamerze, która w sekundę rejestruje tysiąc klatek obrazu. Ich odtwarzanie w spowolnionym tempie działa jak narkotyk – ukazuje przed nami nieznany, niedostrzegalny dla naszego oka, pogłębiony wymiar rzeczywistości. Woda nabiera ciężaru i konsystencji – oblepia skórę niczym ciekły metal. Poszczególne krople lewitują w powietrzu, przypominając morfujące rzeźby. Rozdzielczość jest tak wysoka, że widzimy dokładnie ich błyszczącą powierzchnię. Kiedy się jej przyjrzymy, zobaczymy, jak w każdej z osobna odbija się cały krajobraz.




Wojciech Puś, kadr z Magic Hour, 2014




Także tutaj powraca Józef Robakowski. Trudno nie skojarzyć jego pracy Rynek (1970), w której pokazał jeden z łódzkich placów targowych, filmowany przez cały dzień, na jednym długim ujęciu, co pięć sekund, metodą poklatkową. Ten prosty technicznie zabieg zamienił widok tłumu w rytmicznie rozedrgany klaster wełnistej materii. Podobnie jak w Magic Hour, technologia stworzyła magiczny obraz rzeczy – coś, czego nasze oko zobaczyć nie potrafi. A jednak w obu przypadkach jest to obraz realny – skonstruowany technicznie, ale nie zakłamany. W każdym razie nie bardziej kłamliwy niż obraz tworzony przez mikroskop czy rentgenowski aparat. To tutaj – w filmowej kamerze – obiektywność obrazu jest czymś zagwarantowanym przez prawa optyki i mechaniki.
Kiedy zestawiam Wojtka Pusia z Józefem Robakowskim. nie chodzi mi jednak wyłącznie o wąsko pojęty kontekst filmowych eksperymentów, ani tym bardziej o jakiś styl czy formę. Chodzi tak naprawdę o coś zupełnie innego – coś, czego się nie da przełożyć na teoretyczny język porównań i zestawień. Bezpretensjonalność, ironia, dystans do siebie samego i do własnej twórczości, a jednocześnie ogromny ładunek wrażliwości we wszystkim, co się robi. Sam Wojtek dobrze to kiedyś nazwał – „mogłoby się wydawać, że to filmy o niczym. A jednak, gdy je oglądasz, nie można oczu oderwać”. Rozmawialiśmy wtedy o Kinie własnym – nieustającym projekcie profesora, kontynuowanym od roku 1978. Najbardziej znaną pracą z tego cyklu jest Widok z okna 1978–1999 (2000) – dwadzieścia jeden lat z życia mieszkańców bloku przy ulicy Mickiewicza w Łodzi opowiedziane w kilkanaście minut głosem jowialnego wujka, bez cienia szyderstwa, drwiny czy ironii. „Zwróć uwagę, że dzisiaj miliony osób wrzucają filmiki na youtuba” – dodał – „Robakowski był tutaj prekursorem, twórcą pewnego stylu obserwacji świata”.
„Kino własne – realizuje się wtedy, gdy nic nie udaje” – notował Robakowski w roku 1981 – „już przez swoje istnienie jest faktem, mimo że faktów z życia nie musi dotyczyć. Nie znaczy to, że zajmuje się rejestracją natury, bowiem ma ją wliczoną w swój sens istnienia. Posiada więc wszelkie możliwości być kinem nadal, ale kinem własnym – czyli bezpośrednią projekcją myśli filmującego. Zwolnione od wszystkich mód i prawideł estetycznych oraz ustalonych kodyfikacji językowych staje blisko życia filmującego. Można powiedzieć, że jest jego miłością i pasją, ale też często krzywym zwierciadłem. Filmujmy więc wszystko, a okaże się, że filmujemy zawsze samego siebie”[1].
Przywołuję te słowa, bo świetnie opisują to, co Wojtek robi – jego, jak to się mówi, „artystyczną postawę”. Samo to określenie jest jednak zbyt górnolotne. Właśnie postawa Wojtka nie jest górnolotna. Fajnie to pokazała jego niedawna wystawa – „Wcale nie film” w Bunkrze Sztuki (27.03–27.04.2014), która wykraczała daleko poza pole wąsko pojętego filmu, co dobrze podpowiadał jej przewrotny tytuł. Nie chodziło jednak o zerwanie z tym medium, ale o poszerzenie spektrum jego rozumienia – stworzenie takiej przestrzeni, która pozbawi nas rutynowych kojarzeń ze zwykłym „chodzeniem do kina” i zainspiruje do nowego patrzenia – doznawania świata na sposób filmowy.




Wojciech Puś, Wcale nie film, Bunkier Sztuki, 2014 - widok wystawy, fot. Studio FILMLOVE



Kiedy rozmawialiśmy o jej założeniach, Wojtek przywołał koncepcję Anthony’ego McCalla, który na początku lat 70. – podobnie jak w tamtym czasie Józef Robakowski – stworzył film oczyszczony do formy elementarnej. Tyle że McCall – inaczej niż Robakowski – traktował samo światło jako plastyczną substancję – strumień promieni wyświetlanych przez projektor w kinie, który można kształtować na sposób architektoniczny. Filmu więc doświadczamy u McCalla jak rzeźby – poruszając się wokół i poprzez niego; niejako oglądając film z zewnątrz i siebie w nim od środka.
W krakowskiej wystawie Wojtka chodziło właśnie, by do filmu wkroczyć i pobyć w nim od wewnątrz. Ale także o to, by tę przestrzeń wypełnić własną wrażliwością i pracą wyobraźni – stać się przez chwilę aktorem we własnej reżyserii, potraktować świat wokół jako scenografię. Takie podejście do filmu poszerza ideę kina. Film nie powstaje w kamerze – powstaje w wyobraźni uzbrojonej w oko. Kamera to tylko sposób jego utrwalania. Każdy z nas to potrafi – wystarczy się pobawić własnym polem widzenia – poudawać przed sobą, że ma się w oczach kamerę: kiedy się nad czymś pochylam, to jakbym robił zbliżenie. Przekręcam głowę w prawo – czyli panorama. Mrugam oczami – sklejka. Zamykam – wyciemnienie. „Czasem sam tak robię” – przyznaje Wojtek – „lubię się czasem zawiesić, kiedy promień słońca wpada przez szklankę wody i migocze na ścianie. Albo gdy burzowe chmury zadziałają jak blenda i zmienia się kolor powietrza – wszystko jest żółtawe albo różowawe. Uwielbiam takie momenty”.
Dochodzi tutaj do głosu wrażliwość operatora, który zawodowo kreuje kompozycję plastyczną filmowego kadru. To od niego zależy faktura obrazu, jego jasność, nasycenie kolorem, głębia i temperatura dominujących odcieni. Funkcja ta jednak wymaga złożonych kompetencji – oprócz sprawnej ręki i technicznej znajomości kamery, operator wykorzystuje cały arsenał różnego rodzaju lamp, blend, filtrów, ekranów dyfuzyjnych, statywów itp.
Pod tym względem Wojciech Puś nie różni się od innych operatorów filmowych. On jednak wiedzę tego rodzaju – wyniesioną ze studiów w Łódzkiej Szkole Filmowej – rozwija w polu teatru, gdzie od dziesięciu lat regularnie pracuje jako reżyser światła i scenograf, m.in. z Agnieszką Olsten, Mają Kleczewską, Mariuszem Trelińskim i Krzysztofem Garbaczewskim. Co mu daje teatr? Kiedy go o to spytałem, odpowiedział krótko – „znajomość technologii”. Potem usłyszałem, że gdy tylko zaczął pracować przy spektaklach, nagle się okazało, że ma do dyspozycji nie kilkanaście, ale kilkadziesiąt różnych sposobów świecenia. W teatrze każda lampa daje inny efekt – inaczej świeci żarowa, inaczej LED, halogenowa, rtęciowa, sodowa czy ksenonowa; inaczej zachowa się światło odbite od lustra, inaczej od wypolerowanej drewnianej podłogi lub tafli poliwęglanu.
„Na czym w takim razie polega sama różnica?” – dopytuję. „W teatrze – inaczej niż w filmie – efekt jest jeden do jeden. Na planie musisz myśleć jak taśma filmowa i obiektyw; musisz pamiętać o tym, że na przykład lampy wyładowcze przez swoją częstotliwość powodują flickering. Krótko mówiąc – kiedy filmujesz, musisz myśleć obrazem, jaki z tego ma powstać. W teatrze masz efekt natychmiast”.




Wojciech Puś, Podróż zimowa, 2013, reż. Maja Kleczewska, fot. Magda Hueckel




Od innych reżyserów światła Wojtka różni podejście do swojej roli w spektaklu. Najbliżej mu pod tym względem chyba do Felice Ross – stałej współpracownicy Krzysztofa Warlikowskiego, która pierwsza w Polsce zerwała z tradycyjnym traktowaniem oświetlenia w kategoriach czysto użytkowych. Inaczej jednak niż Ross, Puś traktuje światło nie jako scenografię, lecz jako autonomiczne medium – coś w rodzaju abstrakcyjnego narratora, który komentuje bieg wydarzeń, wchodzi w dialog ze sceną i z publicznością, wydobywa i kontrastuje psychiczne stany postaci. W rozmowach otwarcie przyznaje, że nie zależy mu na dobrze oświetlonych twarzach aktorów. On woli tworzyć przestrzenie w sensie psychologicznym, dla których inspiracją są niedomknięte okna, uchylone drzwi, luksfery, tunele korytarzy, szczeliny we framugach, refleksy od błyszczących powierzchni.
Mamy więc do czynienia z artystą niezwykłym – z całą pewnością jedynym w polu polskiej sztuki, który z taką swobodą łączy tak skrajne pola – od eksperymentalnego filmu i fotografii, poprzez instalację, aż po scenografię i teatr. W ciągu niespełna dziesięciu lat artystycznej działalności Wojciech Puś zdołał wypracować osobisty, rozpoznawalny styl. Jego prace są lekkie, pełne poetyckiego wdzięku, a jednocześnie nie lubią kokietować widza – nie boją się go drażnić. Jest to sztuka świetna warsztatowo, świadomie zakorzeniona w tradycji awangardy, a zarazem bezpretensjonalna – zdystansowana wobec siebie samej, swobodnie operująca formami popkultury.
Na koniec jeszcze jedno. Nie lubię oceniać artystów jako ludzi – wolę pisać o ich sztuce, jej formach i znaczeniach. Ale w przypadku Wojtka – którego dobrze poznałem – to właśnie postawa i charakter mają największe znaczenie. Dla mnie jest on przede wszystkim osobą głęboko wrażliwą i autentycznie poszukującą. To dzisiaj rzadkie i piękne.



[1] http://www.robakowski.net/p27.html (10.05.2014).







































Wojciech Puś, Praia da Luz z cyklu Given, 2009-2011






_________________________________