Ja tu tylko maluję (w szarej strefie)

Stach Szabłowski 

            Radek Szlaga to szczególny przypadek mitotwórcy. Obrazuje mity, które nie mają początku ani końca. Lepi je z fragmentów wyrwanych ze środka mitologicznych struktur, z fragmentów znalezionych, odrzuconych, a także takich, które należą do starych i nowych historii, które właściwie nigdy nie zostały ani opowiedziane, ani przedstawione.
            U Szlagi nic nie dzieje się więc tam, ani tu, lecz zawsze w połowie drogi. Jeżeli jest malarstwo, to dzieje się ono gdzieś pomiędzy tradycją klasycznej techniki olejnej a postinternetowym rozkojarzeniem. Między unikatowością dzieła malarskiego a rozmnożeniem, naporem, powtarzalnością i dewaluacją wizerunków. Jeżeli jest nowoczesność, to rozgrywa się ona między przedmodernistycznym zacofaniem a postmodernistycznym upadkiem. Jeżeli jest geografia, to opisuje ona krainę (nie)istniejącą na pograniczu polskiej wsi i czarnego getta w Detroit.
            Szlaga to malarz wielowątkowy, nadpobudliwy i gorączkowy. W przestrzeni jego sztuki cichnie dyskurs o kryzysie malarstwa; zapominamy o złych przeczuciach, że wszystko już zostało zrobione i nie ma nic więcej do namalowania. Przeciwnie, ma się wrażenie, że przedstawianie, powtarzanie przestawień, przepracowywanie ich, przemalowywanie wizerunków jest kwestią najpilniejszą. Gdzieś między decyzją o niedokończeniu obrazu a pokusą, by na jednym płótnie zrobić, dwa, trzy, a może nawet dziesięć obrazów, Szlaga realizuje najbardziej spełniony projekt malarski w sztuce polskiej od czasów Wilhelma Sasnala.

            Dygresja: Penerstwo

            Minęło 8 lat od wystąpienia kolektywu artystycznego Penerstwo. Z perspektywy czasu powołanie do życia tej nieformalnej grupy jawi się jako jedno z najbardziej udanych przedsięwzięć promocyjnych w sztuce polskiej ostatniej dekady. Pod szyldem Penerstwa zgromadziła się siódemka świeżo upieczonych absolwentów ASP (dziś Uniwersytetu Artystycznego) w Poznaniu. Był to szyld ostentacyjnie prowincjonalny; termin „penerstwo” pochodzi z wielkopolskiej gwary i jest właściwie endemiczny dla kultury miejskiej Poznania. Jak wszystkie tego rodzaju terminy i ten jest znaczeniowo niezwykle rozciągliwy; zdefiniować można go tylko intuicyjnie i w kontekście. W tym tkwi jego siła. Penerzy to, z grubsza rzecz biorąc, ludzie  z marginesu, wulgarni, ale bystrzy, posługujący się zachwaszczonym językiem, ale wymowni. W koncept Penerstwa wpisana jest też pewnego rodzaju ostentacja, świadomość  własnego wizerunku oraz świadomość stylu.
            W grupie Penerstwo ten cokolwiek chuligański etos poznańskiej ulicy przekładał się na szczególną artystyczną deklarację. Było to wystąpienie prowincjuszy, ale pozbawionych kompleksów, pewnych siebie i bezczelnych. W samej nazwie kryła się także obietnica autentyzmu, na jaki zawsze można liczyć, kiedy do głosu dochodzi dyskurs plebejski, brutalnie szczery i nie wydumany.
            Penerstwo, jak większość grup artystycznych, było manipulacją. Grupę łączyły przede wszystkim więzi towarzyskie oraz najogólniej pojęta wspólnota wrażliwości, scementowana koncepcyjnie przez kuratora Michała Lasotę, który odegrał rolę „ojca chrzestnego” całej formacji. Penerstwo nigdy formalnie się nie zawiązało, ani nie rozwiązało, nie publikowało też manifestów; wspólnych wystąpień było zaledwie kilka i wszystkie rozegrały się w latach 2007–2008, czyli zanim o Penerstwie zrobiło się naprawdę głośno. Kiedy o grupie zaczęto mówić, funkcjonowała już tylko jak świeży artystyczny mit.
            W praktyce chodziło tu o stworzenie w świadomości odbiorców sztuki pewnej pustej przestrzeni, którą mogłyby wypełnić indywidualne głosy członków grupy. Przestrzeni, której być może nie bylibyśmy skłonni oddać do dyspozycji pojedynczemu artyście z prowincji, ale jesteśmy gotowi oddać ją na potrzeby zaistnienia zjawiska, kolejnej „nowej fali”.
             Retoryczny, penerski antyintelektualizm przekładał się w praktyce członków grupy na propozycję poetyk alternatywnych wobec dominujących, „przeintelektualizowanych” nurtów artystycznych: zanurzonego w filozofii konceptualizmu i ściśle powiązanej z teorią nauk społecznych sztuki krytycznej.
            Jakież to jednak były poetyki? Penerstwo przypominało granat odłamkowy; po eksplozji z lat 200-–2008 odłamki  indywidualnych praktyk członków grupy pofrunęły w różne strony, oddalone od siebie o wiele bardziej niż można by przewidywać w heroicznym okresie istnienia formacji. Okazało się na przykład, że pod pozornie antyintelektualnym szyldem Penerstwa mieściła się intelektualnie wyrafinowana postawa Piotra Bosackiego, artysty zafascynowanego matematycznymi abstrakcjami i muzycznymi harmoniami, obdarzonego spekulatywnym temperamentem filozofa przyrody, konstruującego artystyczne modele do badania natury rzeczy. Wojciech Bąkowski z kolei zmienił swoją sztukę w laboratorium badania anatomii duszy i fizjologii życia wewnętrznego. Tomasz Mróz powędrował w stronę hiperrealistycznych, mrocznych fantazji. Konrad Smoleński – w kierunku rzeźb dźwiękowych i ekstremalnych doświadczeń percepcyjnych. Iza Tarasewicz skierowała się w stronę rzeźbiarskiej pracy z materią, traktowanej przez artystkę z niemal animistyczną powagą i szacunkiem. Magda Starska wciąż w gruncie rzeczy poszukuje definicji swojego artystycznego paradygmatu. Radek Szlaga zajął się malarstwem.
           
            Stare, złe, dzikie czasy

            Z pewnego punktu widzenia Penerstwo jako zjawisko nigdy nie istniało. „Nowa fala” z Poznania dotarła do brzegów świadomości świata sztuki. Kiedy zaś się cofnęła, pozostawiła na suchym lądzie artworldu indywidualności artystów, którzy wygrali pierwszą rundę walki o uwagę i widzialność.
            Jak z tego taktycznego sukcesu skorzystał Radek Szlaga? Co umieścił w tym zdobytym przebojem polu widzialności?
            Odpowiadając na to pytanie, warto zwrócić uwagę, że spośród wszystkich ekspeneróww Szlaga jest jedynym, który w centrum swojego artystycznego projektu umieścił problemy obrazowania, reprezentacji i wizerunku. Innym penerom  o wiele bliższe były słowo, dźwięk, a przede wszystkim koncepcja dzieła sztuki pojętego nie jako reprezentacja, lecz operacyjny model doświadczenia wewnętrznego lub fragmentu (nad)rzeczywistości. W odróżnieniu od twórczości Szlagi, praktyka penerów opierała się raczej na rzeczach i sytuacjach niż wizerunkach.
            W twórczości Szlagi najwyraźniej doszedł do głosu konserwatywny wątek dyskursu Penerstwa. Cała grupa demonstrowała przywiązanie do tradycyjnego rozumienia klasycznych kategorii artystycznych i, takich jak „dzieło” czy „autorstwo”, Penerzy usiłowali raczej te kategorie rekonstruować i wzmacniać niż dekonstruować. U Szlagi dochodzi do tego wierność „konserwatywnej” formule malarstwa sztalugowego. Jest to jednak zachowawczość specyficzna i perwersyjna. Szladze po drodze jest z konserwatystami o tyle, że nie bardzo wierzy w postęp, ani artystyczny ani społeczny. Nie postuluje jednak powrotu do „starych, dobrych czasów”, niepodważalnych wartości w sztuce ani dawnych „porządnych” hierarchii społecznych. Malarz wykonuje o kilka kroków wstecz więcej – w stronę prymitywizmu, chaosu i dzikości, które poprzedzają nie tylko marsz ku nowemu porządkowi, ale również „stary” porządek, będący obiektem nostalgicznych rojeń konserwy.

            Trupy malarzy i troglodyci

            Spójrzmy na obrazy Szlagi. Na przykład Czaszki malarzy z 2007 roku. Obraz wypełniają koślawo namalowane trupie główki. I równie koślawym pismem, z zaciekami, nagryzmolone są pod czaszkami nazwiska słynnych malarzy. Czerep Basquiata, czerep van Eycka, czerep Kiefera (który przecież jeszcze żyje!). Nikifor, Nacht, Malewicz, Bacon, Rotko (pisownia oryginalna). Czaszki martwych (i niezupełnie jeszcze nieżyjących) malarzy występują pod szyldem „Malarstwo” wykaligrafowanym na obrazie krojem pisma, który Szlaga pożyczył z logo zespołu Metallica.
Nieżywe malarstwo. Akces do tej martwej czy raczej nieumarłej tradycji-zombie. Fanowskie tagowanie. Błędy ortograficzne. Zły charakter pisma. Heavy metal. Wszystko to wygląda trochę jak rysunki licealisty, który na plecaku wpisuje nazwy ulubionych kapel. Ale tylko trochę. Szlaga jest abnegatem z wyboru, z dobrowolnie pogrąża się w mrokach wtórnego analfabetyzmu. Żeby malować obrazy, trzeba być właściwie jaskiniowcem. I nieprzypadkowo w pracach Szlagi parę lat temu roiło się od mamutów i troglodytów. W twórczości malarza, w której znajdziemy liczne alegorie samego malarstwa, postać Troglodyty występuje jako alegoria Malarza, „archetypicznego autora nieskażonego modernistycznymi ideami”. Rzućmy okiem choćby na instalację Symulacje z 2009 roku. Szlaga buduje z odłamków drewna i różnych odpadków grupę pokracznych figur, małych brzydkich gnomów, troglodytów. Groteskowe postaci krzątają się wokół na wpół namalowanego obrazu. Jeden ze skrzatów dosiada włochatego mamuta i miesza farby, inny zamierza się pędzlem, jeszcze inny już maże wałkiem po płótnie. Praca wre. Obraz, który malują jaskiniowcy, przedstawia mamuta; za chwilę na pewno namalowani zostaną również sami troglodyci.
Troglodyta Szlagi nie jest „skażony modernistycznymi ideami”, ale nie znaczy to, że jest nieskażony w ogóle. Przeciwnie, współczesny prymityw wnosi na obszar malarstwa nadbagaż ponowoczesnej „kultury plemiennej”: telewizji, muzyki młodzieżowej, popularnej kinematografii, okładek heavymetalowych płyt, google images.

Bastard w fioletach

            Spójrzmy teraz na inną alegorię, obraz zatytułowany tautologicznie Malarstwo olejne (2008). Praca przedstawia żubronia. To zwierzę-bastard, owoc krzyżówki polskiego bizona – żubra – z bydłem domowym. Prace nad stworzeniem mieszańca rozpoczął w połowie XIX wieku polski hodowca Leopold Walicki. Kontynuowano je przez następnych sto lat; do dziś w Polsce żyje kilkanaście żubroni. Celem całej operacji było powołanie do życia nowej odmiany trzody, którą można by hodować na nieużytkach i ugorach, bez obór, na marnym wikcie i w surowych warunkach. Żubronie rzeczywiście były krzepkie, ale jednocześnie dzikie; nie dawało się ich oswoić i w efekcie projekt zakończył się fiaskiem.
            Żubroń przedstawiony na obrazie Szlagi jest fioletowy. Na jego boku widnieje biała inskrypcja „malarstwo”, napisana czcionką, której używa znany szwajcarski producent czekolady.
            Utopijne idee zrodzone na polskich ugorach, nieużytki i peryferyjne ostępy, bydło i niedająca się okiełznać dzicz, a nade wszystko bastardyzacja – oto niektóre z fascynujących Radka Szlagę wątków, które dochodzą do głosu w obrazie fioletowego żubronia. Pochodzące z nieprawego łoża dziecię polskiego bizona samo w sobie jest bastardem, a  żubroń, którego namalował Szlaga, to metabękart, mieszaniec skrzyżowany z krową z opakowania czekolady – bydlęciem-mutantem o fioletowej sierści i napisie na boku.

           

            Szlaga lubi tworzyć prace programowe, w których ustala podstawowe parametry swojej praktyki. Z tych ustaleń wyłania się po pierwsze wiara w prymitywizm, nieokrzesanie, regres i błąd jako drogowskazy na drodze poszukiwania treści i formy. Po drugie, bastardyzacja, która jest jednocześnie tematem i sposobem działania; fascynacja figurą mieszańca, generowanie i zgłębianie skundlonego dyskursu. Po trzecie, dwa pierwsze parametry uruchamiane są przy założeniu podtrzymania więzi z tradycją malarstwa: klasyczną techniką olejną, figuracją, kunsztem, a nawet manifestacjami technicznej wirtuozerii.
            Szlaga, zarówno w licznych alegoriach, jak i po prostu w codziennej praktyce swojej twórczości, raz po raz potwierdza wierność malarstwu. I jednocześnie problematyzuje je jako pewien kłopot, a nawet wyrzut sumienia. Czy ponowoczesnemu artyście w ogóle wypada zajmować się tak „konserwatywnym” medium, którego produkty są stale zagrożone przemianą w mieszczański artefakt? Ile potencjału – krytycznego, politycznego, artystycznego – tkwi jeszcze w tej zmęczonej i skorumpowanej dyscyplinie? Czy malarstwo wciąż może być narzędziem do produkcji wiedzy? Szlaga nieustannie szuka odpowiedzi na te pytania, testując wytrzymałość malarstwa na przekraczanie jego granic. Kala szlachetność dyscypliny, malując obrazy na własnych, starych pochlapanych farbą T-shirtach naciągniętych na płótno. Maluje na znalezionych na śmietniku dywanach, wyciągniętych nie wiadomo skąd wykładzinach, tekturach, szmatach. A kiedy okazuje się, że malarstwo jest w stanie te upokorzenia wytrzymać, malarz wychodzi poza ramy obrazu. Wystawy Szlagi pełne są bowiem nie tylko płócien, lecz również obiektów, przedmiotów i konstrukcji. Wypchane kury, spalone samochody, szopy, graciarnie obrazujące pracownię artysty, zalatujące zacierem bimbrownie, figurki, świątki, rzeźbki – te wszystkie zdarzenia w przestrzeni odbijają się w obrazach, a może są raczej materializacją wcześniej namalowanych motywów. Pytanie – czy rzeczywistość generuje wizerunki, czy też one wywołują rzeczywistość – nie ma już sensu; sprzężenie zwrotne między obiema dziedzinami działa od dawna, że nikt już nie dojdzie, co było na początku: obraz czy jego przedmiot. Istotą rzeczy nie jest źródło, lecz sama praca nad obrazami. Na wystawie „Freedom Club”, którą Szlaga przedstawiał w 2012 roku w Zamku Ujazdowskim, ze ściany wystawały gipsowe ręce malarza, kreślące kolejny „zły” rysunek; wiele innych rysunków walało się wokół.
            Ostatnim krokiem na drodze, która mogłaby prowadzić do podważania, a nawet zanegowania obrazu malarskiego jako uprzywilejowanej formy reprezentacji, jest jego powielanie, reprodukowanie, dewaluowanie. W sztuce Szlagi wizerunki są w ciągłym ruchu. Motywy zapożyczone z internetu pojawiają się na obrazach, w kolejnych pracach artysta cytuje sam siebie, potem te cytaty fotografuje, wyświetla na slajdach (które konkurują czasem z oryginałami w tej samej przestrzeni), slajdy zaś stają się często punktem wyjścia do kolejnych obrazów. Nie da się już oddzielić tworzenia od przetwarzania. Kiedy zapytałem w wywiadzie, jakie byłoby brzmienie jego sztuki, gdyby przetłumaczyć je na język muzyki, artysta odpowiadał: „nie koncept album, tylko jakiś mixtape domowej produkcji z xerowaną okładką. Pełen lepszych i gorszych coverów, remixów i masz-upów, z jakąś rzewną balladą na stronie B. Mało jazzu, dużo jazgotu, hałasu, murzyńskie bity przeplatane z artystycznym mruczando, »punkowe solówki« płynnie przechodzące w bezpretensjonalne melodyjki wygrywane na dziwnych instrumentach. (ścieżka dźwiękowa do wielowątkowej rzeczywistości)”[1].
            A jednak malarstwo wychodzi z tych prób zwycięsko; jest wymięte, brudne, skundlone przez mezaliansy z niemalarskimi dyskursami, ale przecież wciąż skuteczne, potrzebne, a nawet niezastąpione jako strategia obrazowania. Gest kreślącego przedstawienie na ścianie wirtualnej jaskini ponowoczesnego troglodyty. Szlaga może opuszczać ramy płótna, ale ostatecznie zawsze do nich wraca, obraz, malarstwo olejne, pozostaje tu zawsze punktem odniesienia.

            Malarstwo jako obóz uchodźców, czyli mroki zadupia

            Kluczowe pytanie brzmi: do jakiej pracy Szlaga zaprzęga swoją „bękarcią”, hybrydalną, przednowczesno-ponowoczesną maszynę malarską?
            Szlaga jest malarzem narracyjnym, anegdotycznym; między innymi to właśnie wyróżnia go spośród malarzy jego pokolenia, z których niewielu wierzy, że za pomocą malarstwa można włączyć się we współczesną debatę, w historię, w konstruowanie pola symbolicznego. Dlatego tak ważna dla czytania twórczości autora Czaszek malarzy jest jego ikonografia.
            „Przestrzeń płótna, którą przygotował malarz, jest żywym miejscem, azylem, obozem dla uchodźców wygnanych z powszechnie panującego reżymu obrazów” – pisze Kuba Bąk o terytorium malarstwa Szlagi[2]. To terytorium zaludnione przez figury „dzikich”, czających się na marginesach cywilizacji „ciemnych ludów”: kanibali, nieociosanych prowincjuszy, wieśniaków, Polaków, karłów, bastardów, Murzynów. Czarny – Afroamerykanin, Afrykańczyk, polski „biały murzyn – to w twórczości malarza kolejna figura alegoryczna. „Często w moich obrazach Murzyn przedstawiony jest w taki sposób, że w pełni się z nim utożsamiam – mówił Szlaga w wywiadzie udzielonym Annie Czaban – Nie jest to Baumanowska figura obcego, to ja, Radek, wpakowany w tę zachodnią cywilizację, ale nieco na siłę, zawsze trochę z boku. Czasami w tej roli występuje u mnie góral, który jest takim polskim odpowiednikiem Murzyna. Mój ojciec jest góralem, ja chyba trochę też, generalnie mamy dużo podobnych traum jak czarni w Stanach: postkolonialne kompleksy, lubimy myśleć o sobie jak o ofiarach, jesteśmy porywczy, cenimy złote zęby i mamy dziwną dietę”[3].
            Szlagę interesują ludzie, którzy albo są karykaturą wzorca promowanego przez system, albo w ogóle się w nim nie mieszczą. To figury reprezentujące – jak mówi malarz – „Poczucie wykorzenienia, brak tożsamości ale też kompleksów i uprzedze.. [4]Emblematyczną postacią dla tej (anty)społeczności indywiduów zacofanych, wykluczonych oraz dobrowolnie usuwających się w cień szarej strefy jest Ted Kaczynski, jeden z ulubionych malarskich bohaterów Szlagi. Amerykanin polskiego pochodzenia, geniusz matematyczny, który stał się najpierw kontestatorem, a potem wrogiem systemu, wybrał żywot brodatego pustelnika, który ze swej własnoręcznie wybudowanej chaty w ostępach Montany dowodził jednoosobową konspiracją stawiającą sobie za cel obalenie porządku technokratycznej cywilizacji. Kaczynski postulował powrót do prymitywu, regres jako oczywiste lekarstwo na progres będący źródłem cierpień. I popierał swoje anarchoprymitywistyczne postulaty ładunkami wybuchowymi, za które zarobił na przydomek Unabomber.
            Ted Kaczynski, po 20 latach wymykania się FBI, został w końcu pojmany i do dziś odsiaduje wyrok za akty terroryzmu. Tymczasem Szlaga przedstawia miejsca, w których anarchoprymitywistyczna (anty)utopia Unabombera właśnie się spełniła – albo trwała od zawsze.
Kuba Bąk pisze, że patrząc na obrazy Szlagi „za każdym razem wkraczasz w obcy krajobraz, który wprawdzie kiedyś już odwiedziłeś, ale pozostało ci po nim mgliste wspomnienie”[5]. Ta mglistość wynika z faktu, że mapowanego przez Szlagę terytorium nigdzie fizycznie nie ma, choć pozostaje ono całkowicie realne. Koordynaty tej przestrzeni wyznacza biografia artysty i wywiedziona z niej prywatna mityczna geografia. „Figura Kaczynskiego/Unabombera stała mi się bliska być może przez tę jego prywatną geografię podobną do mojej – rozkraczoną pomiędzy prowincjonalną Ameryką a wsią polską”[6] – mówi Szlaga. Artysta deklaruje się jako „wsiofil”; przez jego obrazy przewija się nie tylko parada odszczepieńców i „low life'ów”, lecz także stada bydła, kury, polskie orły i polskie świnie, trzoda, inwentarz, traktory, szopy, panoramy zapadłych dziur. Wracając na polską wieś, artysta dotyka własnych korzeni. Obrazuje Ochotnicę, wioskę leżącą u stóp góry Szlagówka, kolebki rodu Szlagów. Wkracza do na wpół mitycznej pierwotnej krainy, w której ludzie żyją blisko zwierząt, a nowoczesność ściera się z odwiecznymi zabobonami – i zawsze przegrywa. Stąd daleko jest do głównego nurtu kultury, ale za to blisko do Ameryki. Znaczna część rodziny malarza, z jego ojcem na czele, wywędrowała do Stanów w poszukiwaniu lepszego życia. Amerykańska ziemia obiecana przebiera jednak w przewrotnej narracji Szlagi postać Detroit, upadłego miasta, które zbankrutowało, wyludnia się w zastraszającym tempie i funkcjonuje dziś jako symbol przebudzenia z „amerykańskiego snu”.
            Szlagę fascynują polskie prowincjonalne podświaty wzięte z Konopielki czy z Arizony, dokumentu o cywilizacyjnej zapaści popegeerowskiej wsi. Z drugiej strony powołuje się na takich autorów jak Tennessee Williams, J.D. Salinger czy Chuck Palahniuk; inspiruje go Southern Gothic, folklor white-trash, kultura czarnych gett, narracje „o mrokach zadupia”. W wywiadzie tłumaczy: „Portretuję margines marginesu, prowincję – geograficzną i mentalną – która okazuje się wielobarwnym i urodzajnym miejscem, gdzie idea mutuje, nabiera lokalnej specyfiki, pączkuje, puszcza kłącza i nikt jej tu nie spryskuje roundupem (środkiem owadobójczym), przez co jej owoce nie zawsze są piękne, ale mają niepowtarzalny smak. Drzemie tam ogromna siła kulturotwórcza. Brak znajomości zasad, więc ich nieprzestrzeganie”[7].

            Szara strefa

            Środkowy Zachód i Wschodnia Europa, miejsca peryferyjne, zacofane i upadłe, oporne wobec postępu. Miejsca, do których cywilizacyjne wzorce docierają z opóźnieniem, przyjmują się trudno, ale za to łatwo wyrodnieją, ulegają wypaczeniom i mutacjom. Szlagę ciągnie do przedstawienia tego świata nieprzedstawionego. I nie chodzi tu tylko o przekorę, chęć reprezentowania szarej strefy rzeczywistości, która z definicji reprezentacji się wymyka i jej nie chce. Malarz dostrzega w tych obszarach samorzutnej anarchii, nieformalnej ekonomii, instynktownej niesubordynacji pewien potencjał rewolucyjny, który drzemie w naturalnych wyłomach w dominującym porządku.
            Czy zresztą samo malarstwo nie jest taką „peryferyjną, zacofaną i upadłą, oporną wobec postępu” zoną? Być może dlatego tak dobrze sprawdza się w rękach Szlagi jako narzędzie do penetrowania „marginesów marginesów”.
            Z tego punktu widzenia samo malowanie nabiera, paradoksalnie, kolorytu praktyki marginalnej, a przez to wywrotowej. Zapytany o kwestię zaangażowania artysta mówi: „»Opresyjne systemy oparte na wyzysku«, »niesprawiedliwa dystrybucja dóbr« i »




[1]      Stach Szabłowski, rozmowa z Radkiem Szlagą, [w:] Establishment (Jako źródło cierpień), katalog wystawy, CSW Zamek Ujazdowski, Warszawa 2008.
[2]      Kuba Bąk, W stronę przeciwstawnego kciuka, [w:] Radek Szlaga, Leto/Puritan, Warszawa 2014, s. 15.
[3]      Anna Czaban, Radek Szlaga: myślę o sobie jako o rzeczniku przegranej sprawy, portretuję margines marginesu, prowincję – geograficzną i mentalną, „Wysokie Obcasy”, 15.02.2013, za: http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,53668,13322038,Radek_Szlaga__mysle_o_sobie_jako_o_rzeczniku_przegranej.html.
[4]      Stach Szabłowski, op.cit
[5]           Kuba Bąk, op.cit, s. 15.
[6]      Anna Czaban, op. cit.
[7]      Ibidem.