artpunkt #23



PEJZAŻ INSTYTUCJONALNY 3 / KRYTYKA. MIĘDZY POLSKĄ A ŚWIATEM - KAROL SIENKIEWICZ
SZTUKA INTERNETU - OD NET.ARTU DO KULTURY POSTINTERNETOWEJ 4 / SZTUKA W KULTURZE POSTINTERNETOWEJ - EWA WÓJTOWICZ
Plotka między mieszkańcami, o pracy architektki Aleksandry Wasilkowskiej - Romuald Demidenko
Nowy duch / Piotra Bosackiego umiłowanie fizyki / Penerzy Ducha cz.I - Przemysław Chodań
ARTYSTA I CAŁA "RESZTA". O TWÓRCZOŚCI JANA BERDYSZAKA - MATEUSZ BIECZYŃSKI
AUTOPORTRET W CZASIE I PRZESTRZENI. NOWE SERIE FOTOGRAFICZNE MARKA SZYRYKA - Elżbieta Łubowicz
O życiu "pomiedzy" - z Joanną Rajkowską rozmawia Agnieszka Dela-Kropiowska
CZY ZNAJĄ PAŃSTWO...? / INTERNETY - Aleksander Hudzik
Read and Die/ Knowledge and shaping of archives / Archives and the shaping of knowledge - Agnieszka Grodzińska
DEKA CODZIENNOŚCI. YOUNG BRITISH ARTISTS I LATA 90. - MAŁGORZATA MICUŁA
C u r a t o r - r u n  / O z r o b i e n i u   w ł a s n e g o   m ł o t k a - Aneta Szylak
BTW BWA. POPLENEROWY RAPORT - EWA TATAR




WERSJA ELEKTRONICZNA:

NARODZINY, KOPULACJA, ŚMIERĆ - Zofia Krawiec


Maciej Toporowicz, Gwiazdy w oczach, kolorowa fotografia, 2008

                    Maciej Toporowicz w wieku pięciu lat nabawił się gorączki reumatycznej, której konsekwencją było późniejsze zmaganie się z wadą serca. Dużą część swoich najwcześniejszych lat spędził w szpitalnych salach, marząc o wolności i zabawie na podwórku z innymi dziećmi. Szpital wspomina jako najgorszy rodzaj więzienia, przetrzymujący najniewinniejszych – dzieci. Rozstanie z rodzicami i unoszące się w powietrzu przeczucie śmierci u samego początku życia rezonowało w późniejszej dualistycznej filozofii Toporowicza. Artysta doświadczający oddechu śmierci u progu życia już zawsze w swojej twórczości będzie łączył dychotomie: w śmierci dostrzeże seksualną witalność, a w pięknie zło. Dwudzielność ta niejednokrotnie będzie powodem nieporozumień i kontrowersji.

artpunkt #22


PEJZAŻ INSTYTUCJONALNY / ZAWÓD DYREKTOR - KAROL SIENKIEWICZ
remiks w kulturze mediów społecznościowych - ewa wójtowicz
Aneta Grzeszykowska - odmienne stany podmiotowości - Stach Szabłowski
ZNACZENIA CODZIENNOŚCI. NOWA DUCHOWOŚĆ W SZTUCE POLSKIEJ - PRZEMYSŁAW CHODAŃ
"Jabłko. Introdukcja. (Ciągle i ciągle od nowa)" - Aleksandra Jach
DZIURA W MROZIE - ALEKSANDER HUDZIK
Na początku była idea i emocje, a obecnie jest realizacja wizji - z Bożeną Biskupską i Zuzanną Fogtt rozmawia Agnieszka Dela-Kropiowska


wersja elektroniczna
___



NEVER READ, ONLY LOOK AT THE PICTURES - Agnieszka Grodzińska


People everywhere confuse what they read in newspapers with news.
A. J. Liebling

I’ve never read, I only look at the pictures
Andy Warhol



Sometimes found words are most pure, because they have nothing to do with you.

[…]Some are found ready-made, some are dreams,

some come from newspapers.

I don’t stand in front of a blanc canvas, waiting for inspiration


Ed Ruscha


        Kiedy w roku 1955  amerykański dziennikarz A. J. Liebling, związany przez ponad trzydzieści lat z redakcją magazynu „New Yorker”, zauważył, „że ludzie na całym świecie frapują się, czytając newsy w codziennej gazecie”, można już było przypuszczać, że ceną za możliwość globalnego zainteresowania odbiorcy praktycznie każdą dowolną informacją stanie się wprowadzenie społeczeństwa w stan coraz większej dezorientacji.

Przez lata byliśmy więc jednocześnie uczulani (przez powracające w latach 70. i 80. wizje[1] spisków systemu) na możliwości nadużycia tekstów i obrazów, aż wykształciliśmy w sobie społeczny oportunizm w stosunku do bezrefleksyjnego przyswajania języka mediów. Pomimo dystansu, jaki żywimy wobec zewnętrznych systemów informacyjnych, sporej nieufności, oraz nabytej umiejętności powierzchownej percepcji, w dalszym ciągu nie umiemy hamować poruszenia, które dopada nas przy codziennej lekturze prasy. I choć większość z zamieszczonych tam informacji nie ma realnie z nami nic wspólnego, to sprawdzamy je z coraz większą częstotliwością, przyswajając i używając następnie w codziennych rozmowach i opisach świata. Dzięki skrótowym, kilkuwyrazowym określeniom (tzw. headlinom – nagłówkom newsa) możemy także odnaleźć w cyfrowych przestrzeniach internetu interesujący nas algorytm informacyjny; pozwalający realizować założone sobie cele – obojętnie czy jest to kupno lodówki, naprawa samochodu czy też napisanie tego tekstu.


(...) LUB CZASOPISMA - Aleksander Hudzik



           Mamy kwiecień, co przy cyklu wydawniczym „Artpunktu” oznacza, że jest lipiec. Żeby przedstawić stan aktualny sztuki z perspektywy Warszawy, musiałbym wyjrzeć przez okno. Spróbujmy. Przeginając się lekko przez balustradę widzę, że Tęcza stoi (choć w ciągu kilku tygodni między pisaniem a drukiem sytuacja może się zmienić... odpukać), ma sześć kolorów, no bo siedem to profanacja. Pewnie nie wszyscy z państwa widzą, a ja widzę, że ma też system przeciwpożarowy. Trochę to zabawne, a trochę smutne, że już w samym założeniu kolejnej odsłony Tęczy Julity Wójcik trzeba było uwzględnić system, który ma ją gasić w razie palnego ataku. Żeby jednak dokładniej opowiedzieć o tym, co w Warszawie słychać, choć może nie w pierwszych dźwiękach, muszę z mieszkania wyjść i przespacerować się na ulicę Chmielną 10 do Super Salonu – najlepszego salonu prasowego w Polsce.
 
Sklep jest niewielki. Pewnie salon w niejednym domu okazałby się większy. Podział wydaje się prosty: po prawej albumy fotograficzne i artbooki (tych jest w Polsce zadziwiająco dużo), po lewej najlepiej wydane magazyny – od erotycznego „Lui”, przez piłkarski magazyn „Green Soccer Jurnal”, aż po kanony drukarskiego szyku, czyli „Kinfolk”, „ACNE”, „Fantastic Man”, czy „Apartamento”. To są wzory. Ale nie o nich tu mowa, a o tych nielicznych perełkach z polskiego rynku wydawniczego. Tych jest coraz więcej i uzupełniają zbiór dobrych książek, które uratowały nas przed myśleniem, że jak książki to już tylko na tablecie (Mundin, Karakter, Bęc Zmiana, Czarne). No ale gazet, czy dla uściślenia miesięczników i kwartalników, łamane przez nieregularników, znajdziemy tyle, ile palców na jednej ręce. Ale za to jaka ta ręka jest ładna!
Renesans polskiej prasy „bez wstydu” ma swojego ojca Mike Urbaniaka i ojca chrzestnego, grafika Edgara Bąka, i to ojciec chrzestny, Bąk, jest tu postacią kluczową. Tworzona przez nich gazeta „WAW” kilka lat temu wyważyła drzwi do „layoutu z ludzką twarzą”, który w polskiej prasie, pełnej fatalnych reklam, okładek zadrukowanych piętnastoma różnymi fontami, był nader konieczny. Magazyn „WAW”, darmowo rozprowadzany po miejscach spotkań i kultury warszawiaków, nie tylko ograniczał się do wyboru ciekawych autorów. Drukowany był na doskonałym papierze, dbał o liternictwo, układ strony, i – pewnie z racji niskiego nakładu – nie zalewały go reklamy. Niestety, jak wszystko co dobre, „WAW” szybko się skończył. Całe szczęście, Edgar Bąk nie poszedł na zasłużone wakacje, bo działa dalej (o tym za chwilę).
Dziś prym w oszczędnym projektowaniu wiodą zdecydowanie „Usta”, magazyn, który uratował nas przed myśleniem, że jak magazyn to już tylko na tablecie. Była redaktor naczelna „Smaku”, Monika Brzywczy, po perturbacjach z poprzednim „kuchennym” magazynem założyła magazyn „Usta”, w którym „jemy, mówimy, całujemy”. Zabrała ze sobą graficzkę Magdę Powalisz, która projektuje najmodniejszy dziś magazyn (ach, ta moda na jedzenie), wyważony, subtelny, z najsmaczniejszymi sesjami fotograficznymi. „Usta” mogą i powinny być wzorcem dla innych niszowych polskich magazynów zapatrzonych w prostotę i minimalizm. A minimalne projektowanie zdecydowanie jest dziś w modzie.

Zadziwiające, że prasa artystyczna, wydawałoby się najbardziej wrażliwa na problemy projektowania (choćby dlatego, że projektowaniem zajmują się z reguły absolwenci ASP), pozostaje daleko w tyle. Choć i tu zdarzają się wyjątki. Mógłbym rozpisać się o najciekawszym i wyprzedzającym czasy „Piktogramie” – magazynie prowadzonym przez Michała Wolińskiego – który kilka lat temu miał wszystko to, czym charakteryzuje się magazyn eksperymentalny: świetne teksty tłumaczone na angielski, dziesiątki stron poświęconych cyklom fotograficznym. Tyle tylko, że „Piktogram” z druku na razie zrezygnował i nie zapowiada się, żeby drukować miał coś jeszcze. Pozostaje „Szum”. Szurając dłonią po okładce, można w ciemno obstawiać inspirację włoskim „Nero Magazin”, zresztą cytatów z „Nero” jest jeszcze kilka – od spisu treści, po łamanie niektórych rozkładów. Dagna Nowak & Daniel Szwed z Moonmadness Studio zaprojektowali dla magazynu wydawanego przy warszawskiej ASP nie tylko font, ale i przypominający graficzne abecadło layout. Stąd też „Szum” to graficznie kombinacja dwóch szybkich prostych, skuteczna, przynajmniej na początek.

Drugim, jeszcze ciekawszym krokiem – po absolutnej prostocie – jest eksperyment. Jednak magazynów skorych do eksperymentów znajdziemy na półkach Super Salonu jeszcze mniej. Niezwykłą ewolucję przeszło „Zwykłe Życie”, w ostatnim wydaniu kwartalnik zmienił format, bo teraz przypomina niewiele większy od zeszytowego, przed liftingiem nie różnił się formatem od innych popularnych gazet. To chyba ukłon w stronę takich pism, jak „Offscreen” czy wspomniane już architektoniczne „Apartamento”.
Mówiąc o druku, nie sposób pominąć jego najważniejszego aspektu – papieru. Ten z kolei jakiś czas temu pożegnał się z błyszczącym efektem na rzecz całkowitego matu. Przypominający kartki ze szkolnego zeszytu papier stał się tak obowiązkowy, że awangardą okazuje się powrót do śliskich kartek (to, że się da, udowadnia „Picnic” – najciekawszy chyba zin fotograficzny jaki miałem kiedykolwiek w ręku). U nas od kilku lat jest „Monitor”. Drukowany na śliskim papierze i wbrew  modzie na minimalizm zadrukowujący okładkę „zajawkami” artykułów. Złośliwi nazywają magazyn polskim „Moncolem”. Rzeczywiście, powierzchowne podobieństwo jest uderzające, ale magazyn, za którego składem stoi nikt inny a Edgar Bąk, to pierwsze lifestylowe (choć niskonakładowe) polskie pismo, za które nie musimy się wstydzić. Przynajmniej graficznie.
„Coś kosztem czegoś”, jak mawiał klasyk. Czytając ostatni numer „Monitora”, zdziwiłem się nie tylko ilością felietonów (tych na kilkadziesiąt stron jest kilkanaście), ale i niskim poziomem niektórych tekstów. W „Szumie” wciąż pojawiają się tak pasjonujące teksty, jak filipiki aspirującej krytyczki na gorąco, która [– od kiedy obroniła pracę magisterską – odpuściła już sobie walkę z moim niepełnym wyższym wykształceniem i zaczęła punktować Iwo Zmyślonego. „Smak” i „Usta” lubią też gryzmolić teksty poniżej przeciętnej, zmieniając się w quasi-poetyckie poematy kuchenne. Paradoksalnie, to tekst ma się w tych magazynach najgorzej, być może z powodu młodego składu dziennikarzy i niewielkiego doświadczenia redaktorów. Błędów w wierszówkach więcej niż między wierszami, bo o odstępy dbają najlepsi graficy. Chwała grafikom.
Urzeczony i chyba lekko zawstydzony wydawniczy mainstream też poszedł grupową wycieczką do Super Salonu odrabiać lekcje. Niedawno nową szatę graficzną odkurzył „Aktivist”. Po kilku latach informator miejski nareszcie stał się nim nie tylko z nazwy i treści. Wreszcie gazeta zyskała przejrzystość i nawigację. Parę lat czekania i się udało. Piątka z plusem. Jeszcze wcześniej transformacje przeszedł borykający się z problemami wydawniczymi „Maleman”, który dzięki wspólnym siłom fotografa Michała Szlagi i graficzki Ewy Łubiarz nie ma się już czego wstydzić, nawet na półkach zagranicznych salonów prasowych. Dzieje się też poza Warszawą. Ostatnio, spacerując po Katowicach, natknąłem się na magazyn „Hilda”, śląskiego Aktivista. Może jeszcze nieopierzony (do dystrybucji trafił dopiero pierwszy numer), ale miejmy nadzieję zwiastujący wyjście prasy kolorowej poza obwód województwa mazowieckiego.
Gdybym miał planować wycieczkę po Warszawie, Super Salon wpisałbym do kajecika w podpunkcie drugim. Najpierw poszedłbym coś zjeść, ale tu moja rekomendacja na wiele się państwu nie zda. A jeśli perspektywa spaceru w cieniu Pałacu Kultury i Tęczy państwu nie po drodze, zapraszam do „najlepszych księgarni” i salonów prasowych na E, do których ostatnio przedarły się „Zwykłe Życie”, „Smak” i „Usta”. Resztę proszę prenumerować, bo ponoć to najlepszy wyznacznik poczytności magazynu. Tak mówią eksperci pod Tęczą.

REFLEKSJE WOKÓŁ POZNAŃSKIEJ SZKOŁY INSTALACJI - Mateusz Maria Bieczyński




Mariusz Kruk, Bez tytułu, 1993, kolekcja Grażyny Kulczyk










  Wprowadzenie
__________________________

W drugiej połowie lat 90. za sprawą warszawskiego magazynu artystycznego „Raster” do słownika polskiej sztuki współczesnej zostało dopisane pojęcie „Poznańska Szkoła Instalacji”. Jej twórcy – Łukasz Gorczyca i Michał Kaczyński – określili tym mianem artystów z Poznania różnych generacji tworzących w medium instalacji. Od jego skrótu („PSI”) instalacje te zaczęto nazywać „PSIkusami”. Strategia nazywania wyrazistych zjawisk artystycznych wpadającymi w ucho sloganami („Zniechęta” zamiast „Zachęty”, „Kowalnia” o pracowni Grzegorza Kowalskiego, „ZUJ” zamiast „CSW Zamek Ujazdowski”) bazowała na subiektywnych sądach ich twórców. „Styl Łukasza Gorczycy i Michała Kaczyńskiego, kształtujących ramy »Rastra«” – jak słusznie zauważono w tekstach komentujących stworzony przez nich słownik – „charakteryzował lekki i dowcipny, acz równocześnie wartościujący język z tendencją do szufladkowania wszelkich przejawów krajowej sztuki według nie do końca jasnych kategorii”[1]. Przedstawione działania nazewnicze pozostawiły jednak w polskiej historii sztuki najnowszej trwały ślad. Niejednokrotnie były również stosowane w akademickich opracowaniach wydarzeń artystycznych po 1989 roku. W efekcie upowszechnienia się określeń z żargonu „Rastra” w licznych tekstach krytycznoartystycznych przejmowane były również łączące się z nimi uproszczenia teoretyczno-poznawcze. Co ciekawe, rzadko kiedy takiej recepcji towarzyszyła próba wyjaśnienia adaptowanych określeń. Część autorów (krytyków i historyków sztuki) zapewne nie do końca zdawała sobie sprawę z etymologii stosowanych określeń. Były przejmowane bezrefleksyjnie. Trwałość rastrowskiego słownika jest tym bardziej zastanawiająca, że nie mamy do czynienia w jego przypadku z solidnym opracowaniem naukowo-teoretycznym.

CZEGO PRAGNIE POLSKA SZTUKA? - z Dobromiłą Błaszczyk, kuratorką oraz współtwórczynią portalu Contemporary Linx, rozmawiała Agnieszka Dela-Kropiowska

Contemporary Lynx w trakcie rozmowy z Konradem Smoleńskim, Everything Was Forever, Until It Was No More, Pawilon Polski, Biennale w Wenecji 2013, zdjęcie Contemporary Lynx


A.D.-K.: Prowadzisz wraz z Sylwią Krasoń Contemporary Lynx, jaki cel stawiałyście sobie na początku działalności portalu?
D. B.: Jednym z celów, a zarazem przyczyn działalności Contemporary Lynx, na którym skupiłyśmy się na początku naszej działalności, był fakt, iż praktycznie nie ma dnia bez uczestnictwa polskich artystów w wydarzeniach zagranicznych. Jedne są ważne z uwagi na lokalną społeczność, inne mają olbrzymi wydźwięk międzynarodowy. Większość informacji nie dociera jednak do Polski. Tym bardziej osoby z zagranicy zainteresowane sztuką tego rejonu Europy mają dość ograniczony wybór źródeł, gdzie mogą szukać informacji. Dlatego też nasz profil skupiony jest na promocji i zwiększeniu świadomości odbiorcy zagranicznego na temat sztuki polskiej. Chciałyśmy na nią spojrzeć trochę z zewnątrz, jak kształtuje się ona w szerszej perspektywie sztuki światowej. Skupiłyśmy się zatem w szczególności na tym, co dzieje się z nią poza samą Polską. Musiałyśmy wychwycić m.in. artystów, wydarzenia, które niekoniecznie były dostrzeżone i uznane za ważne z punktu widzenia krajowej „sceny artystycznej”, ale np. przez kuratorów i kolekcjonerów z zagranicy.

PRZEBYWANIE, CHODZENIE, SIEDZENIE, PATRZENIE - CONDITIONAL ART - Natalia Krawczyk





Robert Irwin, Ogród na dziedzińcu Dia:Beacon, 2013



             Do listopada w Willi Panza di Biumo w Varese (Włochy) można zobaczyć prace Roberta Irwina[1] – amerykańskiego artysty związanego z kalifornijskim ruchem Light & Space. Jest to wydarzenie wyjątkowe ze względu na charakter prac Irwina, polegający na niezwykle silnym związku ze środowiskiem, w którym są prezentowane. Irwin znany jest chyba przede wszystkim ze sprecyzowania terminu site-specific. Jednak jego rozważania dotyczące relacji pomiędzy dziełem sztuki a otoczeniem doprowadziły go do stworzenia koncepcji sztuki całkowicie zależnej od otoczenia, uwarunkowanej przez środowisko – site-conditioned. Prace Irwina nie są statecznymi obiektami, ale stanowią raczej badanie wizualnych doświadczeń – „wystawa jest dla mnie nie manifestem, ale eksperymentem” – mówi artysta[2]. Jego instalacje – zarówno wewnątrz architektury, jak i te konstruowane w przestrzeni publicznej – nie dają się łatwo opisać, gdyż istotą ich jest seria warunków/czynników, które na nie wpływają, oraz seria wrażeń, jakie wywołują. Są stworzone po to, aby wchodząc w reakcję z otaczającym środowiskiem skupić uwagę na przestrzeni samej w sobie.



GLAMOUR, PUNK I TEATR - Iwo Zmyślony


          

 Wojciech Puś, Paparazzi, 2013



           Kiedy Louis Vuitton zamówił u Wojtka pracę, znaliśmy się jeszcze słabo. To była połowa czerwca, prawie dokładnie rok temu. Pamiętam, że dzień po otwarciu salonu tej firmy w Warszawie byliśmy umówieni obgadać jakieś sprawy – projekty, które ostatecznie i tak nie doszły do skutku. Paparazzi (2013) wisiała tuż przy wejściu, w wystawowej witrynie. To interaktywna rzeźba – czarny kwadrat, złożony z kilkudziesięciu lamp błyskowych. Na pierwszy rzut oka wygląda dość ponuro – może się kojarzyć z nieczynną dyskoteką albo wygasłym oświetleniem stadionu. Lecz gwałtownie ożywa, uzbrojona w system fotokomórek, które rejestrują najsłabszy ruch w jej pobliżu. Każdy, kto przechodzi, uruchamia więc serię randomowych fleszy – po trzy, po pięć, po dziesięć – za każdym razem inaczej, w innej konfiguracji. Czyli można się poczuć jak filmowa gwiazda. Oczywiście z ironią, bo nie ma w tym nic przyjemnego. Rzeczywistość ciemnieje, w oczach zostaje powidok.

KUBA BĄKOWSKI: ANIMISTYCZNA RECYDYWA I ROBIENIE GWIAZD NA NIEBIE - Stach Szabłowski


Kuba Bąkowski, Polaris. Summer 2009,2009

 
Wstęp: Polaris
______________
Jestem przekonany, że Polaris Kuby Bąkowskiego należy do najciekawszych pejzaży, jakie powstały w polskiej sztuce ostatniej dekady. 
______________ 
Polaris to fotografia prezentowana na lightboksie.
______________
Jesteśmy na dalekiej Północy, na brzegu morza. To ostatni brzeg; dalej, za zimnym morzem, jest już tylko koniec świata.
______________


MUZEUM MIĘDZY NARODEM I SPOŁECZEŃSTWEM - Karol Sienkiewicz




               Jest słoneczny dzień, czerwiec 2010 roku. Na dziedzińcu Muzeum Narodowego w Warszawie gęstnieje tłum gości. Niecierpliwie czekają, aż zostaną wpuszczeni do środka gmachu. Korzystając ze sprzyjającej aury, przemówienia odbywają się na zewnątrz. To otwarcie wystawy „Ars Homoerotica”. Od kilku miesięcy pracował nad nią poznański historyk sztuki Paweł Leszkowicz, znany m.in. z badań nad wątkami homoseksualnymi w polskiej sztuce. Ogromna przekrojowa wystawa w pewnym sensie koronuje jego wieloletnie wysiłki. Z jednej strony ukazuje homoerotyczne spojrzenie na sztukę mniej lub bardziej dawną – prężących muskuły bohaterów antycznych rzeźb, wyginające się w bólu, ale wciąż apetyczne ciało św. Sebastiana z barokowych obrazów czy dokumentacje performensów z lat 70. XX wieku Krzysztofa Junga, jednego z pierwszych polskich (niemal) otwarcie homoseksualnych artystów. Ale z drugiej strony wystawa to akt polityczny, dzieje się tu i teraz. W Polsce toczy się debata nad ewentualnym wprowadzeniem związków partnerskich dla par jednopłciowych. Przez Warszawę wkrótce przejdzie Europride, parada gejowska co roku organizowana w innym europejskim mieście (po raz pierwszy po naszej stronie byłej żelaznej kurtyny). Wystawa traktuje homoerotyczność jako element dyskusji o współczesności. Tym samym muzeum zabiera głos w istotnej sprawie. Tymczasem parady nie wspiera żadna miejska instytucja. Wprawdzie warszawska parada jest niewielka – bierze w niej udział zaledwie 10 tysięcy osób (rok później w Rzymie Europride liczy około miliona uczestników), ale dla mniejszości seksualnych taka wystawa w Muzeum Narodowym to kwestia kluczowa. I bez precedensu. W Polsce nigdy to, co narodowe, nie było jeszcze tak blisko tego, co homoerotyczne. Wręcz przeciwnie – oba obszary są traktowane jako wzajemnie się znoszące. To, co polskie, ma być heteroseksualnie „zdrowe”.

nagroda - artpunkt #18 - wyróżnienie w konkursie GrandFront

 



26 maja 2014 roku w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie już po raz dwunasty nagrodzono najlepsze polskie okładki prasowe - Artpunkt, projektowany przez Patrycję Kucik, zdobył wyróżnienie.

artpunkt #20



Jak ciasto biorą gazety w palce i żują, żują na papkę pulchną” – Aleksandra Jach
NET.ART – sztuka w przestrzeni elektronicznej – Ewa Wójtowicz
Estetyka niedoskonałości, o twórczości Bartosza Kokosińskiego 
– Mateusz Maria Bieczyński
Wstęp do ciemności – Natalia Krawczyk
Fall without failure – Agnieszka Grodzińska
Oddawaj moje 195 złotych!...i 20 groszy – Aleksander Hudzik



Społeczne kuratorowanie Kroniki - Stanisław Ruksza

            Niniejszy tekst poświęcony jest zaledwie części mojej działalności kuratorskiej, związanej z pozycją kuratora i zarazem dyrektora programowego w publicznej instytucji – Centrum Sztuki Współczesnej Kronika w Bytomiu. To aktywność de facto metakuratorska związana z pracą nad spójnością programową instytucji i konstytuowaniem jej narracji, estowaniem w jej obszarze rozmaitych modeli wystawienniczych dotyczących lokalnego kontekstu i jego społecznej specyfiki, a także wyjścia poza schematy systemu produkcyjnego świata sztuki.
            Poniżej odniosę się do kilku projektów z ostatnich lat stanowiących istotne punkty  przemian tożsamości bytomskiej instytucji: klasycznej" wystawy tematycznej „Muzeum Historii Nienaturalnej” (2008), spaceru jako wystawy „Kunstkammera Bytom” (2010), migrującej wystawy „Workers Of The Artworld Unite” (2013), w której figura kuratora ulega zatarciu, oraz trwającego właśnie długofalowego programu badawczego nastawionego na długotrwały proces „Projekt Metropolis” (2011-2015).

***
            W 2006 roku Kronika została ponownie otwarta po okresie bezdomności" spowodowanej pęknięciem kamienicy, w której się mieści. Instytucją kierował wtedy Sebastian Cichocki, a ja niebawem uzupełniłem zespół kuratorski. Zerwaliśmy wówczas z modelem typowej galerii pokazującej jedynie wystawy głównego obiegu sztuki. Nastąpił czas eksperymentów z różnymi strategiami kuratorskimi, a także własną, nieprzepracowaną historią i tożsamością miejsca. Najważniejszym projektem w kontekście „oswajania” nowej przestrzeni była na tym etapie wystawa i książka Architektura intymna/architektura odrzucona (2006; kuratorzy: Sarmen Beglarian, Katarzyna Burza, Małgorzata Kozioł), pomyślana jako „autolustracja” zajmowanej kamienicy. Śledztwo i rezultaty otworzyły po raz kolejny worek problemów spychanych w Polsce na margines.
            Miejska instytucja sztuki zajmuje pożydowską kamienicę rodziny Cohnów, niefigurującej na liście ocalałych z Holocaustu. Celowe uwypuklenie tego wątku przez Kronikę, szczególnie w czasie dyskusji o polskim antysemityzmie, było symbolicznym przyjęciem na siebie pozycji Obcego, manifestującego inne od dominujących homogenicznych wartości. Odtąd kamienica przy Rynku 26, zaadaptowana na instytucję sztuki, nie miała przezroczystego charakteru.
Pomimo jednak przyjęcia politycznej strategii „społecznego mikrofonu", był on raczej ukierunkowany na początku na kwestie obyczajowe niż np. socjalne, co ma niebagatelne znaczenie patrząc na kontekst miejsca.
            Bytom, w okresie PRL jedno z ważniejszych kulturalnie i przemysłowo śląskich miast, został obok Wałbrzycha jednym z flagowych przykładów nieudanej transformacji gospodarczej, gdzie uprzywilejowane dotąd miejsca przerodziły się w obszary „nowej biedy”, a gorączka czarnego złota zmieniła się w gorączkę złomu i odnowienia „praktyk łowiecko-zbierackich”.
            Działanie na takim terenie poprzemysłowej rzeczywistości, której bliżej jest w odniesieniach do toposów ruin" niż do aspiracji o loftach zaadaptowanych przez tzw. klasą kreatywną, musiało się przeobrazić również w podniesienie kwestii przemian i kosztów społecznych.

04 Biennale już tu jest - anarchitektura, fot. Stanisław Ruksza

***
            Kilka lat temu wspólnie z Sebastianem Cichockim kuratorowaliśmy wystawę „Muzeum Historii Nienaturalnej” (2008, Kronika w Bytomiu), w której dla dziedzictwa kultury na Śląsku chcieliśmy stworzyć – parafrazując tytuł książki Myszy  i ludzie Johna Steinbecka – archiwum „maszyn i ludzi”. Jeśli bohaterowie powieści Steinbecka szukali harmonii wśród natury, to mieszkańcom Śląska pozostaje adaptacja do zindustrializowanej rzeczywistości: najpierw przez przemysł zdeterminowanej, a potem „osieroconej”. Opowieść wyznaczają: pozostawione maszyny i ludzie, ich (nie)możliwości, rozgoryczenia, ale i marzenia oraz alternatywne rozwiązania adaptacji rzeczywistości.


Rozmowa Iwo Zmyślonego z Honzą Zamojskim

Rzeźbienie rysunków
Rozmowa z Honzą Zamojskim

I.Z: Andrew Kreps Gallery to jedna z ciekawszych galerii w nowojorskiej dzielnicy Chelsea. Współpracuje z nią m.in. Goshka Macuga. Jak do nich trafiłeś?
H.Z.: Dyrektor programowy galerii był u mnie ponad rok temu w pracowni w Poznaniu i od tamtej pory jesteśmy w kontakcie. Po wystawie w Galerii Foksal zadzwonił i zaprosił do zrealizowania wystawy w ich tzw. project space.

Wystawę „Fishing with John” pokazałeś dwa miesiące wcześniej w Galerii Foksal. Czym obie realizacje różniły się między sobą?
Na Foksalu rozmaite elementy wystawy – pojedyncze prace na papierze – wychodziły poza przestrzeń wystawową, miejscami wręcz zastępowały prace znajdujące się wcześniej na ścianach w biurach galerii. Nowojorska edycja składała się tylko z rzeźby, która miała minimalnie inne proporcje niż w Warszawie – była dopasowana do tamtejszego miejsca.

Znany jesteś przede wszystkim jako wydawca książek artystycznych. Także wystawom w Warszawie i Nowym Jorku towarzyszy publikacja, którą wydałeś wspólnie z wydawnictwem NERO – jednym z ciekawszych międzynarodowych magazynów o sztuce. Jak doszło do tej współpracy?
Środowisko wydawców artbooków jest dosyć niewielkie, te same osoby przewijają się na targach książek co roku. Redaktorów magazynu NERO poznałem na jednej z takich imprez i kiedy Justyna Wesołowska, kuratorka Galerii Foksal, zaproponowała mi zrobienie wystawy i wydanie książki, to od razu do nich uderzyłem. Umowa była taka, że my dostarczamy materiał, natomiast oni projektują całość i organizują międzynarodową dystrybucję.

Co jest takiego w kobietach trzymających ryby?
Wszystko: kobiety, ryby, uczucia, umysł i religia. To jest jeden z moich osobistych fetyszy, który ciężko racjonalnie wytłumaczyć, ale który jest katalizatorem działań bardziej skomplikowanych, takich jak wystawa czy książka. Nie wiem, czy pamiętasz, ale w połowie lat 90. w „Wiadomościach Wędkarskich” na ostatniej stronie zaczęły pojawiać się lekko erotyzujące motywy, coś jak „page 3 girl” w gazetach brytyjskich, ale o zabarwieniu wędkarskim. A to jakaś syrenka, a to jakaś karykatura, wszystko bardzo soft. Później, kiedy takich pism na rynku zaczęło się ukazywać więcej, to np. w „Wędkarstwie” na przedostatniej stronie półnaga wędkarka była co miesiąc. Tak więc to są jakieś tam odległe inspiracje, które wracają, a ja zawsze chciałem zrobić coś wizualnego o wędkowaniu.

„Fishing with John” to także typowy found footage – praca na przepastnych zbiorach internetu, dekontekstualizacja i rekontekstualizacja znalezionych obrazków. Traktujesz to jako krytykę tego medium?
Od krytyki są krytycy, ja używam tych zbiorów w dużej mierze intuicyjnie, ponieważ dla mnie to jest zbyt bliski temat. Gdybym zaczął na chłodno kalkulować i analizować te zdjęcia, to straciłyby one cały swój urok. Podobnie jak w zasadzie nieoznaczoności – nie mogę mierzyć wartości, nie ingerując narzędziem pomiaru w jego wynik.




Robert Maciejuk, Honza Zamojski, wystawa Góra i dół, Zachęta — Narodowa Galeria Sztuki, Warszawa 2013 r., 

fot. dzięki uprzejmości artysty



Pamiętam, że gdy po raz pierwszy wziąłem Fishing with John do ręki, to sobie pomyślałem „WTF!?”. Po chwili jednak dotarło do mnie, że – po pierwsze – nigdzie czegoś takiego jeszcze nie widziałem i prawdopodobnie nigdy by mi to nie przyszło do głowy, co samo w sobie jest już jakąś wartością. Po drugie, zainteresowało mnie to skrzyżowanie seksapilu z przemocą. Samo wędkowanie kojarzy się raczej z wąsatym wujkiem w gumiakach. Tymczasem ty pokazujesz młode, seksowne dziewczyny i to dość rozbudzone – ale rozbudzone śmiercią, którą zadają. Mało tego – z rybą kojarzą się dość specyficzne wydzieliny i zapachy, które te zdjęcia podprogowo ewokują.
No i to już jest twoja interpretacja, jedna z wielu możliwych, ale faktycznie – zdjęcia działają, ponieważ po pierwsze – jest ich masa, a masa robi wrażenie, a po drugie – są komponowane na wysokim kontraście: piękne dziewczyny i martwe ryby, morza szum i krew na pokładzie itp. Interesują mnie jednak różnorodne odczytania – kiedy autorzy piszący teksty do książki Fishing with John otrzymali zbiór zdjęć, każdy zinterpretował go po swojemu, według własnego klucza.

Rozmowa z Ewą Łączyńską-Widz

Czuję, że to, co robimy, ma sens 
z Ewą Łączyńską-Widz, dyrektorką BWA w Tarnowie, rozmawiała Agnieszka Dela-Kropiowska

A.D-K.: Każde podsumowanie 2013 roku wymienia BWA w Tarnowie jako jedną
z najlepszych instytucji wystawienniczych w kraju. Co czuje dyrektorka tak wspaniałej instytucji po lawinie wspaniałych recenzji?


E. Ł.-W.: Czuję, że to, co robimy, ma sens. Że warto się angażować, bo systematyczna praca przynosi efekty. Najważniejsze jest to, że można ze sztuką współczesną działać w każdym miejscu. Praca na tzw. peryferiach ma plusy i minusy, ale na pewno jest ciekawa. Być może nasza działalność w Tarnowie, Opolu jest istotniejsza niż duże festiwale czy wystawy w największych instytucjach. Ujęcie w rankingach, a rzeczywiście w tym roku było ich kilka, stanowiło dla nas dużą niespodziankę. To był dla nas ważny rok. BWA istnieje w Tarnowie od 1976 roku. Aż do ubiegłego roku nigdy nie miało swojej stałej siedziby. W dwóch ostatnich latach funkcjonowało na czynnym Dworcu PKP. W 2013 roku zrealizowały się wieloletnie starania moich poprzedników – dyrektorów i wszystkich osób, które dla tego miejsca pracowały. W maju przenieśliśmy się do odrestaurowanego dla nas neogotyckiego Pałacyku Strzeleckiego. Zainaugurowaliśmy go wystawą „Jak się staje, kim się jest”, którą kuratorsko przygotowały dla nas Agnieszka Pindera i Marika Zamojska. Wystawa oparta była na tarnowskich latach szkolnych Tadeusza Kantora. Odnosiła się do czasu młodości, co równoległe jest do okresu, w jakim my jako instytucja aktualnie się znajdujemy. To dla nas ciągle czas formowania się. Mamy nową siedzibę, nowe osoby w zespole. Ja jestem dyrektorką drugi rok. Bardzo cieszymy się, że ktoś – a szczególnie poza Tarnowem – zauważa i docenia naszą pracę. Ale też wiemy, że jest jeszcze sporo do zrobienia, choćby w obszarach wsparcia młodych zdolnych lokalnych artystów, budowania własnej kolekcji, archiwum i dokumentacji, stałego sponsoringu dla sztuki współczesnej, włączenia szkół do działania, współpracy z publicznością.


                                               fot. Jak się staje, kim się jest, fragment wystawy w BWA Tarnów, fot. Daniel Rumiancew



A.D.-K.: Chciałam przyłączyć się oczywiście do miłych słów padających ze strony krytyków sztuki. Proszę opowiedz o nowych możliwościach waszej instytucji po zmianie lokalizacji. Co daje wam ta przestrzeń?

E. Ł.-W.: Nasze nowe miejsce ma wiele zalet. Pierwszą jest lokalizacja. Pałacyk znajduje się w XIX-wiecznym Parku Strzeleckim. To jest jedyny park w centrum Tarnowa. Mieszkańcy go bardzo lubią, a przychodząc do Parku, mają ochotę nas odwiedzać, pobyć trochę dłużej. Za to wewnątrz jesteśmy zupełnie podporządkowani architekturze. Mamy piękną prawie kwadratową salę o powierzchni 150 m kwad., wysoką na 6 m. Bez okien, bez grzejników. Daje bardzo duże możliwości różnorodnej aranżacji, w tym wertykalnej rozbudowy ekspozycji. Sala z założenia miała być wielofunkcyjna, posiada duży ekran projekcyjny, system małego kina studyjnego. Poza tym mamy salkę edukacyjną, wielofunkcyjny hol pierwszego piętra. Zaletą są również dwa tarasy – na parterze, który świetnie sprawdza się podczas spotkań czy koncertów latem, i duży taras poddasza,
z którego możemy oglądać czubki starych drzew.



A.D.-K.: Jaka jest Twoja recepta na sukces instytucji pokazującej sztukę współczesną w naszym kraju? Czy BWA w Tarnowie to rodzaj centrum kultury
z ambitnym programem wystawienniczym?

E.Ł.-W.: Nie wiem, czy to, co robimy w Tarnowie, jest receptą, która sprawdziłaby się wszędzie, ale u nas chyba wychodzi to całkiem nieźle. Tarnów ma 114 tysięcy mieszkańców. Był dawniej miastem wojewódzkim, w dalszym ciągu w sferze kultury uchodzi za stolicę subregionu. Jest ważnym ośrodkiem edukacji, szczególnie szkół średnich. W mieście działa liczny Okręg Związku Polskich Artystów Plastyków, jest świetny Zespół Szkół Plastycznych z długimi tradycjami, niedawno otwarty Instytut Sztuki przy Państwowej Wyższej Szkole Zawodowej. BWA jest w mieście jedyną instytucją w pełni dedykowaną prezentacji sztuk wizualnych. Czujemy się zobowiązani do realizacji programu, który będzie możliwie najbardziej kompletną ofertą sztuki współczesnej adresowaną przede wszystkim do mieszkańców miasta. Staramy się tak układać program, żeby w skali roku był spójny i różnorodny. Zawierał klasyczne wystawy uznanych twórców polskich i międzynarodowych, współczesne aktualne tendencje, wystawy z udziałem artystów lokalnych. Realizujemy też działania interdyscyplinarne – koncerty, pokazy filmów, spotkania z literaturą. Ważną działkę stanowi dla nas architektura, to z racji tego, że w Tarnowie jest wiele ciekawych budynków z różnych wieków, w tym z XX. Ta nowoczesna architektura w większości nie jest jeszcze objęta ochroną konserwatorską. Projekty jej dedykowane pozwalają mieszkańcom dostrzec jej wartości. W listopadzie ubiegłego roku wspólnie z warszawskim Centrum Architektury wydaliśmy pierwszy polski przekład świetnych tekstów wiedeńskiego architekta i teoretyka Adolfa Loosa. To w hołdzie dla secesyjnego ducha Tarnowa.