Aleksander Hudzik
Prawdziwe
podziemie
„Mafia bardzo kulturalna – kwartał temu miałem przyjemność wyzłośliwiać się na
temat adwersarzy i absurdu, które wokół tematu narosły. I co po nim? No
właśnie, jak to zwykle w światku przestępczym: przychodzi kolejna mafia,
jeszcze gorsza, bo działająca w ukryciu, czająca się w mieszkaniach,
otwierająca swoje podwoje tylko dla znajomych, prezentując sztukę efemerycznie,
i momentalnie znikająca. Jako że na co dzień redaguję magazyn z Businessem w
tytule, dlatego z przyjemnością, po godzinach, napiszę o przedsięwzięciach,
które z biznesem nie mają wspólnego absolutnie nic. Przed nami nowa perspektywa
polityczna, to może warto poszukać takich leśnych bunkrów, w których sztuka
przetrwa, no powiedzmy, tych pięć kolejnych lat.
Quazi-kryminalną nomenklaturę odstawmy na bok. Szarą strefę, nie do końca,
Chciałem przyjrzeć się instytucjom, które z niej wyrastają, często formalnie
nie istnieją, ba, robią wiele, żebyśmy o nich nie wiedzieli. Chodzi o galerie
małe i mniejsze, w których nic nie dzieje się tak, jak by chciał tego rynek
sztuki. Historia takich ruchów i działań jest długa, ale dziś nieuważni
powiedzieliby, że obieg „awangardy” artystycznej to tych kilka galerii
związanych między innymi z festiwalem Warsaw Gallery Weekend. A nie prawda.
Pierwszy raz do Białobrzegów zaproszono mnie kilka lat temu. Podwarszawska
miejscowość, kiedyś zbudowana dla klasy średniej i rodzin wojskowych,
architektonicznie raczej koszmarek, przyroda za to bujna, bo nie uporządkowana
ręką architektów przestrzeni. Pośród tego dom kultury, na piętrze, nad sklepem
głównie monopolowym. To tam w industrialnej przestrzeni zagnieździła się
„Trzecia Fala”, inicjatywa w stylu DIY animowana między innymi przez kuratora
wydarzeń muzycznych i aktywistę Łukasza Strzelczyka, który do Białobrzegów
zapraszał muzyków, performerów i dźwiękowych eksperymentatorów. Tłumów nie
było, bo daleko, bo dojazd niewygodny, bo „event na FB” mało wypromowany.
Przychodziło tam czasem kilka, czasem kilkadziesiąt osób, nad przestrzenią
królował przyjemny chaos. „Trzecia Fala” w maju tego roku zakończyła swoje
działanie dużą plenerową imprezą w Białobrzegach Do końca nie rościła sobie
pretensji do bycia miejscem, w którym „trzeba bywać”, i może dzięki temu nie
narosła na niej dziwna społeczna presja biernych, ale wiernych fanów, którzy
przychodzą, bo „się przychodzi”. Kto był, ten widział i tyle, później jeszcze
kilka zdjęć na profilu facebookowym i tyle. Całe szczęście, „Trzecia Fala” ma
jeszcze wrócić do organizacji muzycznych wydarzeń, podobno już w centrum
Warszawy.
Jeszcze bardziej zaskoczony byłem mailem od znajomego, który informował mnie o
wystawie artystki, fotografki Anny Orłowskiej na ogródku działkowym nieopodal
warszawskiej Saskiej Kępy w przestrzeni ROD (Realny Obszar Działań) prowadzonej
przez Łukasza Sosińskiego i Magdę Łazarczyk. Na kameralną wystawę nikt nie
wysłał zaproszenia na Facebooku, żadnego „iwenciku”, w zamian mapka, adres:
ulica Poziomkowa, której próżno szukać na nawigacyjnych mapach, bo to
wewnętrzna droga działkowiczów. Wernisaż w niedzielę przychodzą znajomi. W
centrum działki stoi altanka: jeden pokoik, mały tak jak małe są miejskie
altanki działkowe, chociaż przygotowana sterylnie, wręcz absurdalnie „white
cube'owo”, gdy skontrastować to z sielankową scenografią. W sam raz żeby
pokazać jedną, dwie prace. Wystawiali tu już artyści, których zapraszają
również duże instytucje: Mateusz Choróbski, Dawid Misiorny, czy Anna Orłowska,
która prezentowała tam niewielką instalację i zdjęcie rzucane z projektora.
Wyglądało to lepiej niż na niejednej profesjonalnej wystawie. Nie o
profesjonalizm jednak tu chodzi, a ucieczkę od „rozszerzania grona odbiorców
sztuki”, skupienie się na czymś
absolutnie koniecznym, konsolidację środowiska, którego tym razem nie cementuje
sztuczna, kuratorska forma wspólnej wystawy, koncepcja mniej lub bardziej
odgórnie narzuconego działania, a sama chęć spędzenia chwili w altance,
rozmowa, choćby i o niczym.
Tę sytuację niewymuszonej współpracy i spotkania dłuższego niż na wernisażowy
„small talk” kultywują plenery. Tutaj ci, którzy kończą bądź niedawno kończyli
akademie sztuk pięknych, mogą zazgrzytać zębami, bo przecież plener to tydzień
w Tatrach z ołówkiem pod szczytem Giewontu. Ostatnio właścicielka galerii Starter
Marika Zamojska organizowała plener dla artystów swojej galerii, na finisaż
zapraszając zaprzyjaźnionych gości. Kawałek prywatnej działki, gdzieś pod
lasem, 100 km
od Warszawy: sielanka. Nie tak dawno temu miałem okazję zobaczyć relacje z
plenerów organizowanych w latach 60. między innymi przez Edwarda Krasińskiego.
Efektem tych działań były prace inspirujące do dziś, na przykład Annę Zaradny –
odtwarzającą jego instalacji Dzida.
Zaradny właśnie tę pracę pokazywała na początku tego roku w galerii Starter, a
Zamojska idąc za ciosem zorganizowała plener dla swoich artystów. Kilka dni to
czas, w którym na odludziu chcąc nie chcąc trzeba rozmawiać ze sobą, wymieniać
się spostrzeżeniami nie tylko w pijackim widzie, ale i w sytuacjach
codziennych, czy wreszcie pomagać sobie.
Wracam jednak z wycieczki do loftowch, półloftowych czy balansujących na
granicy prowizorki przestrzeni. Niedawno swoje podwoje otworzyła cokolwiek
dziwna przestrzeń, Poligon, której pomysłodawcą jest grupa projektantów wystaw
Matosek & Niezgoda. Artyści, którzy tworzyli wystawy między innymi dla
Muzeum Narodowego w Warszawie czy Zachęty, postanowili uciec od zgiełku
wielkich instytucji do loftowej galerii w kamienicy w centrum Warszawy przy
ulicy Nowogrodzkiej. Chociaż, gdyby tylko okna lokalu przebijały się na drugą
stronę ulicy, to z balkonów widać byłoby luksusowego Vitkaca, wnętrze smakuje
już undergroundem. Tak samo jest z programem galerii: wystawy otwierają się co
tydzień w piątek, o godzinie 22, po dwóch godzinach mają swój finisaż. Impreza
– trochę, wystawy – tak, i to wymagające specjalnej artystycznej gimnastyki, bo
trzeba zrobić coś, co i da się zobaczyć w czasie rzeczonych dwóch godzin, i co
nie stanie się tylko tłem wieczornej balangi. Do czasu gdy ten tekst powstał,
swoich sił w tej materii próbowała dwójka artystów: Olga Czyżykiewicz i Stanisław Legus.
Można by szukać dalej, a projekty
mnożyłyby się same, wystarczy przypomnieć jedną akcję efemerycznej „Galerii
Sandra”, w której pierwsze skrzypce grają performerki Dominika Olszowy i Joanna
Toboła. Galeria postanowiła wystawić performansy artystów zaprzyjaźnionych na
jednym z centralnych warszawskich placów, tak zwanej „Patelni”, czyli obok
wyjścia ze stacji Metro Centrum. Artyści zimą próbowali swoich sił z
performansem i siłowali się z nieczułą na jakiekolwiek bodźce publicznością,
która jak co dzień w setkach tysięcy płynęła przez zatłoczony plac. Skutki były
dosyć mierne. Nie sposób jednak odmówić tego, że zajście zainteresowało i
zaangażowało sporą część młodego, albo instytucjonalnie niedowartościowanego,
środowiska artystycznego, co zresztą jest domeną wszystkich wspomnianych,
środowiskowych akcji, które nie tylko angażują, ale przyciągają młodych
artystów, tych, których prawdopodobnie niedługo nazwiemy „mafią”.
Tak
więc nad nami mafia kulturalna, a w trawie lęgną się inicjatywy, które nie mają
racji bytu, bez „eventu” na Facebooku, bez czegoś co ostatnio ciąży nad
kulturą: nadpotrzeby publicznej atencji. Tutaj, jak w zawołaniu Krytyki
Politycznej „kultura nie jest dla lajków”, Oczywiście wszystkie te przestrzenie
tworzą znajomi znajomych, wielu traktuje te wydarzenia bardzo towarzysko, nie
ma się czemu dziwić. Mamy w Polsce niewielką, dosyć konkretną grupę ludzi,
którym chce się tworzyć i działać. Najczęściej już na studiach trafiają do
dobrych pracowni, a przynajmniej kręcą się wokół takich, po studiach nie
rozwiązują towarzyskich więzi. Jeśli postronnemu obserwatorowi ta wąska,
hermetyczna grupa kojarzy się z mafią, to specjalnie mnie to nie dziwi, niech
to będzie mafia, byleby skuteczna! A kto do niej nie należy, ten sam sobie jest
winien.