Aleksander Hudzik
O jeden lajk za daleko
– Jesteśmy prestiżowym tytułem – usłyszałem w słuchawce, gdy jedna z gazet chciała właśnie prestiżem zapłacić za zamówiony tekst, i omal się nie nabrałem. Od razu wyobraziłem sobie facebookowy splendor i sypiące się jak manna lajki. Jasna rzecz, przecież zamiast stu złotych można dostać sto kciuków w górę. Lajki to obsesja, która dosięga także sztukę, i o tę obsesję chciałbym państwa zapytać.
Chris Anderson w książce Za darmo pisze, że gdy robi się coś dla publiczności, można to robić za darmo, buduje się coś, co już dawno nazwano kapitałem symbolicznym – rozpowszechnia się informacje o sobie i swoich dokonaniach, dostrzegają nas magazyny, dziennikarze, kuratorzy, a finanse nie liczą się wcale. I tezą tą, zresztą nie on jeden, wyrządził nam sporo krzywdy. Popularność, której symbolem stał się uniesiony w górę kciuk, to zbiorowa obsesja, niewiele się różniąca od tej goniącej za zwiększeniem zer na koncie bankowym. I prawdopodobnie temat ten nie zainteresowałby mnie tak bardzo, gdybym sam nie złapał się na kompulsywnym sprawdzaniu swojej własnej „widzialności” i podliczaniu lajków. Zresztą czy państwa nie dopadł nigdy ten sam, równie absurdalny rodzaj radości z kolejnych „… Lubi twój post”.
Przy obecnym tempie rozwoju mediów mógłbym oczywiście nazwać się 25-letnim dziadkiem, nie rozumiejącym „net-rzeczywistości”. Rozumiem, że wyjście na kawę to Wydarzenie, a wirtualny „attending” na nie jest elementem grzecznościowym, który pominięty może poróżnić towarzystwo. Rozumiem też, że gdy znajomy krytyk się na mnie obraża, to usuwa mnie z grona znajomych w aplikacji dla biegaczy, a koleżanka artystka przestanie śledzić na Instagramie. Ok! Problem zaczyna się, gdy rozliczamy się z wszystkiego, co zrobiliśmy w sieci, bo rozkochaliśmy się w lajkach a wirtualna popularność stała się realną obsesją. Robak zjada tych, których obraz czy wideo nie zyskuje wirtualnego aplauzu. Smutni ci, których nie oznaczono na zdjęciu po wernisażu. Już lat temu kilka „Krytyka Polityczna” powitała swoich czytelników hasłem „Dla czytelników, nie dla klików”, stawiając w sieci swoje warunki, w których kliki, lajki są pochodną jakości, a nie czczą kalkulacją wciągającą czytelnika w idiotyczny wiral. Czy podobnie do statusu KP może być sztuka nieklikalna, antylajkowalna, nudna i programowo do dupy? Otóż może.
Całkiem niedawno wyjechałem na ostatni przystanek warszawskiej „pierwszej strefy” do Falenicy, a Falenica to w Warszawie koniec mapy, nie tylko komunikacyjnej, ale też kulturalnej. Co prawda w starym budynku kultury broni się, nawet na toalecie wspominając 80-letnią tradycję budynku, której nie warto brudzić chusteczkami spłukiwanymi w toalecie, a pod wysokim stropem wisi ekran, na którym od czasu do czasu pojawiają się niszowe filmy. Taki to lokal wybrało sobie Koło Falenica na pierwszy publiczny, bo nie pierwszy w ogóle, pokaz. (Pierwsze działanie, I won't speak, przeprowadzili kilka miesięcy temu w poniedziałek przed południem, nad Wisłą, bez publiczności). Grupa artystów, krytyków sztuki i aktywistów (wśród nich Anna Orłowska, Krzysztof Pijarski, Mateusz Choróbski, Jakub Śwircz i sam inicjator Igor Omulecki), których choćby na moment połączyła chęć rezygnacji z fajności. W większej grupie zorganizowali artystyczny miszmasz: projekcję wideo, działania w przestrzeni dworca, prace lepsze i gorsze, enigmatyczne, zabawne, zupełnie serio, różne jak różne są temperamenty zaproszonych do działania. Postulatem był brak wspólnej ideologii i maksymalnie ograniczona rola kuratorów. Najpierw biłem się z myślą, czy to aby nie artystyczny libertarianizm, usilna niezgoda na wszystko, co nas ogranicza, bez rozumnej akceptacji, że kurator, temat, zagadnienie też są po coś. Potem jednak gimnastykowałem się, przypominając sobie ostatni taki antyinstytucjonalny wybryk, no i niewiele przyszło mi do głowy. W Falenicy było właśnie anarchistycznie, artyści nie robiąc sobie nic z publiczności, której nie zaprosili na wydarzenie, ani z lajków, od których odcieli się nie umieszczając małej choćby relacji na Facebooku, po prostu przyszli, pokazali swoje i czekali na tych, którym udało się dotrzeć (o dziwo, razem ze mną pojawiło się w Falenicy kilkadziesiąt osób). Formuła quasi-wystawy nie jest jednak jedyną formą wspólnej aktywności, równie ważne jest wyjście na grzyby, picie herbaty, spędzenie czasu w inny sposób niż przechwałki na chwiejnych nogach po czterech głębszych wernisażowego trunku. I to spotkanie, długie i na serio, jest chyba lekiem na „lajki” i na wszechobecną modę na bycie „fajnym”.
O drugim wydarzeniu wiem z opowieści, której słuchałem od znajomych, bo sam nie mogłem wybrać się na plener studentów Mirosława Bałki i tych artystów, którzy niedawno pracownię ukończyli. Pracownia jest raczej środowiskowym pretekstem niż instytucjonalnym selekcjonerem zaproszonych na plener. Nad morzem spotkali się znajomi, i chociaż w efekcie miała powstać wystawa pokazana w Gdyni, to była ona celem majaczącym na horyzoncie, ważniejsza była droga. Znów rolę odgrywa spotkanie, przedłużone do granicy, w której nie można już tylko pleść krotochwilnych pogaduszek, trzeba z sobą żyć. Stawiając przed uczestnikami zwyczajnie ludzkie pytanie o przebywanie w czyimś towarzystwie, wspólne picie i poranne kace, na których rozmowa wcale się nie klei. Ale taki wyjazd może jest właśnie lekiem na ścianę ironicznych śmieszków, którą łatwo zbudować w niekończących się small talkach podczas wernisaży. Wernisażowe pogaduszki, rundka przybitych rąk, pocałunków w policzek i uściśniętych dłoni to okropne przełożenie naszej wirtualnej prędkości wymiany informacji na rzeczywiste relacje. Plener to hamulec ręczny, który zaciągnięto, zanim wernisażowa wyścigówka zajedzie za daleko. Co powstało po plenerze? Znów, nic ciekawego. Bo nie praca była najważniejsza, niektórzy artyści (m.in. Grzegorz Stefański i Magdalena Angulska) zastanawiali się nawet, czy w ogóle nie zarzucić idei tworzenia pracy na rzecz samego tylko przebywania z sobą. To pewne, że takich plenerów doczekamy się jeszcze więcej, w planach ma je Galeria Dawid Radziszewski i BWA Białystok, co tylko pokazuje niebezpieczeństwo szybkiego przejęcia idei przez sformalizowane organy. Nie tego się jednak obawiam. Nie życzę artystom mody na niemodność, by – podobnie jak z założenia alternatywny cykl imprez muzycznych Brutaż – stały się najpopularniejszym „artystycznym towarem” w mieście.