Pisanie o estetyzującym geście, który odróżnia nielubienie siebie od „Nielubienia siebie” Wojciecha Bąkowskiego

Stach Szabłowski

To się nagrywa chyba tylko jak śpiewam
Tańcz!
No,
bo tak to nic nie ma
Niwea, Tańcz, słowa Wojciech Bąkowski


Nielubienie siebie
Zacznijmy od głowy. To właściwie nawet nie głowa, lecz tylko jej sugestia. Schematyczny model czaszki z białego tworzywa. To głowa bez twarzy, ale ma za to głos, który należy do Wojciecha Bąkowskiego. A nawet dwa jego głosy.
W modelu głowy Bąkowskiego zamontowane są głośniki – dwa ośrodki artykulacji. Jeden umieszczony jest w miejscu mózgu. Drugi w miejscu aparatu mowy – czyli w buzi. Podobnie jak w głowie każdego człowieka, w tej należącej do Bąkowskiego rozbrzmiewają dwa glosy – ten słyszalny dla wszystkich, którym się mówi, i drugi, bezdźwięczny głos wewnętrzny, którym się myśli.
W modelu głowy Bąkowskiego te dwa głosy pozostają w niezgodzie. Głośnik umieszczony w ustach odtwarza fragment wywiadu radiowego. Artysta udzielił go po pijanemu. Kiedy na trzeźwo odsłuchał zapis rozmowy, z zażenowaniem odkrył, że opowiadał pretensjonalne bzdury. Przeżył wówczas doświadczenie, którego mało komu z nas oszczędzono. Chodzi o przykry dysonans między głosem zewnętrznym i głosem wewnętrznym – moment, w którym wstydzimy się swoich słów. U Bąkowskiego umieszczony w miejscu mózgu głośnik, reprezentujący głos wewnętrzny, przedrzeźnia słowa wydobywające się z ust. Szydzi i zagłusza. Praca nazywa się Nielubienie siebie.
Przywołuję obraz (i dyskurs) Nielubienia siebie (2011) we wstępie do uwag na temat sztuki Wojciecha Bąkowskiego, ponieważ w tej skromnej skądinąd realizacji zbiega się kilka wątków ważnych dla twórczości artysty. Nielubienie... jest właściwie żartem, nawiasem mówiąc dość posępnym, jak to u Bąkowskiego. Co ważniejsze jednak, ten żart jest autoportretem. Narracja Bąkowskiego jest autotematyczna i prowadzona w pierwszej osobie; to sztuka z wyraziście zarysowanym podmiotem lirycznym. Autoportret nie ma twarzy, ponieważ Bąkowski jest zainteresowany nie tyle swoim wizerunkiem, ile obrazem życia wewnętrznego, który toczy się w metaforycznej głowie.
 Nielubienie... jest bardziej urządzeniem, niż klasyczną rzeźbą. To instrument, zaprojektowany starannie i oszczędnie; surowa dyscyplina formy, „czyszczenie” prac są stałymi parametrami praktyki artysty. Jednocześnie, przy całym estetycznym wyrafinowaniu, instrument ów w ogóle nie próbuje ukrywać swojego technokratycznego charakteru.
            Nielubienie... to autoportret mówiący; język i słowo należą do najważniejszych tworzyw sztuki Bąkowskiego.
            I, last but not least, jest to praca o tytułowym nielubieniu siebie. Problem z „lubieniem siebie” jest tu zaś tylko wierzchołkiem góry lodowej, jakim jest zasadniczy kłopot z istnieniem. To egzystencjalne, podstawowe zagadnienie jest tzw. wielkim tematem sztuki Bąkowskiego.

            Lubienie Bąkowskiego
            Artysta może deklarować nielubienie siebie, ale scena sztuki go lubi. Bąkowski jest bohaterem jednej z najbardziej spektakularnych karier artystycznych ostatniej dekady. Dyplom uzyskał dokładnie 10 lat temu, ale jeszcze na studiach zdobywał nagrody na festiwalach animacji za swoje filmy[1]. Od 2007 roku zaczął wypływać na szersze wody w świecie sztuki razem z poznańskim kolektywem Penerstwo, którego był współzałożycielem i filarem. Trzy lata później miał już za sobą wystawy w najważniejszych polskich instytucjach sztuki, z warszawskim tercetem CSW-Zamek Ujazdowski, Zachęta i MSN na czele. W 2009 nowojorskie New Museum zaprosiło go do udziału w globalnym biennale młodej sztuki „Younger than Jesus”. Tego samego roku otrzymał przyznawaną przez Zachętę i Deutsche Bank nagrodę „Spojrzenia” – najważniejsze wyróżnienie jakie obecnie może dostać w Polsce artysta do 36 roku życia. W 2011 zdobył Paszport Polityki. W 2013 za animację Suchy pion otrzymał pierwszą nagrodę w Konkursie Europejskich Filmów Krótkometrażowych na festiwalu Nowe Horyzonty.
            Krótko mówiąc, w wymiarze instytucjonalnym Bąkowski osiągnął w Polsce właściwie wszystko, co osiągnąć może artysta w jego wieku. A nawet więcej. Równolegle z Bąkowskim, artystą wizualnym działał bowiem Bąkowski-muzyk i sprzężony z nim Bąkowski-poeta, melorecytujący swoje teksty posthip-hopowy wokalista, współzałożyciel zespołu Czykita, lider grup Kot i Niwea oraz twórca solowego projektu Kształt. Te muzyczne przedsięwzięcia przeszły próbę ognia poza światem sztuki, w którym artysta mógłby liczyć na taryfę ulgową, działając na prawach ciekawostki, „muzykującego plastyka”[2]. Bąkowski nie musiał opierać jednak powodzenia muzycznych projektów na statusie galeryjnej gwiazdy. Dotyczy do szczególnie Niwei, która zdobyła niszową, ale niezaprzeczalną popularność i uznanie na scenie alternatywnej, również wśród publiczności, która niewiele wie o osiągnięciach Bąkowskiego na polu sztuk wizualnych, a nawet jeżeli wie – niewiele sobie z nich robi.


            Lubienie systemu     
            Bąkowski lubi wygłaszać (prowokacyjne?) pochwały artystycznego systemu – i zastanego porządku. „System sztuki działa w miarę dobrze – mówił w wywiadzie sprzed dwóch lat – Uważam, że artyści nie powinni buntować się przeciwko systemowi, rynkowi sztuki, tylko wręcz go budować, porządkować i dawać mu standardy. W tym sensie jestem pozytywistą. Jestem zwolennikiem systemu w ogóle. Chcę, żeby architektura i policja broniły mnie przed ludźmi i ludzi przede mną. Potrafiłbym w napadzie gniewu zabić człowieka. System ma mi to uniemożliwić. Gdy widzę za oknem, że młodzież przepędza policję, krzycząc 'pedały', i oni odchodzą [...] jestem przerażony. Gdy widzę w telewizji pałowanych demonstrantów, jestem zbudowany. Uspokajam się, że państwo przynajmniej w tym przypadku działa. Myślę, że dzisiaj w Polsce ważnym problemem jest słabość systemów, a nie ich opresyjność”[3].
            Ktoś mógłby powiedzieć, że dokonana przez Bąkowskiego pozytywna ocena systemu artystycznego jest powierzchowna i wynika z nonszalanckiego uogólnienia własnego przypadku. Wobec tego artysty system zadziałał prawidłowo (rozpoznał, docenił), więc artysta go chwali. Można jednak spojrzeć na przypadek Bąkowskiego z innej perspektywy, z której widać, że system nie miał za bardzo innego wyboru. Około 2007 roku na scenie pojawił się artysta kompletny i zarazem totalny. Miał wypracowany odrębny język, spójną, osobną estetykę – i nadawał na wszystkich kanałach jednocześnie, posługując się syntezą słowa, (ruchomego) obrazu, dźwięku, muzyki i performatywnego gestu. Był nie tylko samoświadomym autorem, ale również postacią, którą sam wykreował i komunikował poprzez publiczny wizerunek. Nawet prace Bąkowskiego mówiły same ze siebie – w sensie dosłownym – głosem artysty.
            Bąkowski nie potrzebował, aby świat sztuki go dookreślał i kontekstualizował; wszystko, co trzeba było zrobić, to siadać, oglądać i słuchać. Tak też się stało.

            Geny
            Taki kompletny autor nie wziął się znikąd, choć Bąkowski wkroczył na scenę sztuki właściwie bez żadnych wstępów z tak wyrazistą i dopracowaną propozycją, że można było ulec takiemu wrażenia. Oczywiście jednak, charyzmatyczny autor także ma swoją genealogię.
            W genotypie sztuki Bąkowskiego jest więc domieszka poznańskiego DNA. Chodzi o pochodzącą z rodzinnego miasta lidera Niwei szkołę instalacji, rozwijaną przez artystów-konstruktorów, artystów-majsterkowiczów, poetyckich technokratów. To szkoła wyczulenia na rzeczy, przedmiotowość dzieła i na jego mechanikę, tradycja, w której niczym nadzwyczajnym nie jest podłączenie rzeźby do prądu i wprawieniu jej w ruch[4]. Instalacje Bąkowskiego, oplecione kablami, napędzane silnikami i migające diodami, mogą być postrzegane jako autorska interpretacja tego nurtu[5].
            W innym fragmencie artystycznego DNA Bąkowskiego zapisana jest inspiracja pochodząca od zmarłego przedwcześnie w 2014 roku Leszka Knaflewskiego, który był nauczycielem, mentorem i przyjacielem Bąkowskiego. Obaj artyści – uprawiający muzykę i zainteresowani „brzmieniem” sztuki – znajdowali wiele pól wspólnych. Przede wszystkim jednak szkoła Knaflewskiego była lekcją pewnej postawy: punkowej agresji i szorstkości, bezkompromisowości posuniętej aż do aspołecznej pozy, a nawet specyficznego artystycznego honoru i twardzielstwa.
            Jest też w twórczości Bąkowskiego coś z Mirosława Bałki, który w ubiegłej dekadzie wykładał w Poznaniu, wyciskając piętno na wielu studentach. I w tym wypadku chodziło bardziej o postawę niż bezpośrednie inspiracje: o lekcję surowości, uwagi, dyscypliny ekspresji, w której moc osiąga się poprzez precyzję i kondensację oszczędnie użytych środków, wreszcie o finezję w posługiwaniu się tym co ciężkie, toporne i brudne.
            Przed 2010 rokiem Bąkowski zrealizował szereg non-camerowych animacji. Było ich na tyle dużo, że praktyka artysty zaczęła być wręcz utożsamiana z tą techniką. Siłą rzeczy na Bąkowskiego padł cień mistrza i klasyka gatunku, Antonisza. Z pozoru zestawienie tych dwóch artystów może się wydać skojarzeniem nie tyle nawet powierzchownym, ile krótkodystansowym, ponieważ Bąkowski technikę non-camerową z czasem porzucił na rzecz inspiracji takimi wizualnymi kodami, jak archaiczna technicznie, od dawna „zdemagnetyzowana” sztuka wideo lat 80., rozpikslowane tekstury z dawnych gier komputerowych czy kino strukturalne. Paradoksalnie jednak właśnie rezygnacja z non-camery ujawniła głębsze i ciekawsze pokrewieństwa Bąkowskiego z Antoniszem. Nie o non-camerę samą w sobie bowiem tu chodzi lecz o napięcie, które pojawia się, kiedy prymitywne środki wykorzystywane są w subtelny sposób, o wspólny obydwu artystom słuch na język potoczny, skłonność do wyolbrzymiania detalu do rozmiarów fundamentalnych, wreszcie o wrażliwość na groteskę świata.
            Pozostaje jeszcze rytmiczna fraza hip-hopu, mowa potoczna, Proust i Joyce'owski strumień świadomości i nade wszystko Miron Białoszewski, – podstawowe punkty orientacyjne za pomocą ktorych w skrócie można zlokalizować frazę Bąkowskiego na mapie języka.
            Artystyczna tożsamość Bąkowskiego nie jest oczywiście prostą sumą fragmentów DNA, obecnych w genotypie jego sztuki. Możemy dla zabawy zadać sobie pytanie: co by było gdyby Miron Białoszewski dorastał w Poznaniu lat 80., odrobił muzyczną lekcję hip-hopu i nowej fali, zafascynował się literackim programem Prousta, uczył się u Knaflewskiego i został artystą wizualnym robiącym filmy animowane? Czy odpowiedź na to pytanie brzmi „Wojciech Bąkowski”? Oczywiście nie – nie do końca. Sztuka Bąkowskiego jest nową jakością – o tyle paradoksalną, że w tę „nowość” wpisany jest specyficzny rys konserwatywny. 



            Niska rozdzielczość
            Bąkowski lubi epatować konserwatywnymi poglądami, jak przytoczona wyżej pochwała systemu. W sztuce lubi być z kolei anachroniczny. I rzecz nie tylko w przywiązaniu (w powrocie?) do tradycyjnego rozumienia takich pojęć jak dzieło i figura artysty (który w sztuce Bąkowskiego jest charyzmatycznym twórcą pochodzącym sprzed postmodernistycznej „śmierci autora”). I nie tylko w równie przedponowoczesnej i przedkonceptualnej wierze w samą sztukę jako wehikuł indywidualnej ekspresji. Chodzi również o wybór narzędzi do realizowania tego tradycjonalistycznego programu. Bąkowski trzyma się zawsze o dwa kroki za aktualnym stanem rozwoju artystycznych technologii. Kiedy w sztuce robi się wideo, on rysuje filmy bezpośrednio na taśmie. Kiedy standardem staje się wideo HD, on fascynuje się najniższą możliwą rozdzielczością. Kiedy świat staje się cyfrowy, Bąkowski bada możliwości analogu i zapisu magnetycznego. A jeżeli wchodzi wreszcie w świat wirtualny, to jest prehistoria wirtualności, zbudowana z prymitywnych piksli, wielkich jak kamienie łupane.
            Literackie fascynacje artysty również pochodzą z przeszłości (co nie znaczy, że są nieaktualne). Wielcy pisarze, których echa odbijają się w jego frazie, to przede wszystkim moderniści, klasycy jak Proust i piszący epilogi nowoczesności poeci jak Białoszewski. Z kolei na planie Bąkowski sięga do przeszłości, odtwarzając język własnego dzieciństwa, mowę podwórkowej bandy[6].
            Myliłby się jednak ten, kto myślałby, że wycieczki Bąkowskiego w przeszłość sztuki, estetyki, technologii czy własnych wspomnień napędzane są nostalgią, czy tym bardziej zauroczeniem stylistką retro. Bąkowski nie szuka porozumienia z publicznością na gruncie wspólnych sentymentów, podobnie jak w swoich muzycznych przedsięwzięciach nie proponuje wspólnego zatracenia się w świecie rytmów i dźwięków. „Trans jest dla hipisów – mówił artysta w wywiadzie udzielonym magazynowi Glissando – Wo żeby wszyscy byli wzruszeni. Lubię atmosferę podniosłą. Trans jest raczej podły, religijny i zwierzęcy. [...] W moich utworach tekst wymusza czujność, która nie pozwala na wpadanie w trans”[7]. Tej samej czujności i wzruszenia Bąkowski domaga się od odbiorców swoich filmów i instalacji. Co im chce przekazać?

            Piękno
            W pracy wideo Piękno (2010) ekran telewizora szczelnie wypełnia głowa Bąkowskiego. Czaszka artysty jest jak zwykle wygolona do gołej skóry. Łysa czaszka to element publicznego wizerunku Bąkowskiego, ale również obraz nagiej głowy, pozbawionej izolacji od świata zewnętrznego.
            Piękno jest dokamerowym performancem. Film składa się z jednego, niemontowanego, nagrywanego przez pół godziny ujęcia. Bąkowski wpatruje się w obiektyw – i w oczy widza. Sam powstrzymuje się od mrugania powiekami. Już po kilkunastu minutach z otwartych na siłę oczu performera zaczynają płynąć łzy. Usta płaczącego artysty milczą, ale dusza śpiewa. W ścieżce dźwiękowej filmu brzmi muzyka grupy Kot i melorecytowany przez Bąkowskiego refren „Piękno, wszędzie piękno, nie wytrzymam tego, Piękno zewsząd piękno, nie uniosę tego”.
            Znowu mamy więc głowę, która próbuje zmieścić w sobie doświadczenie (egzystencjalne) – czaszkę, która owego doświadczenia nie jest w stanie w sobie pomieścić – i która o tym mówi (śpiewa).
             Piękno to rodzaj manifestu, który streszcza artystyczną agendę Bąkowskiego, podpowiada, czego w tej sztuce szukać, i co można w niej znaleźć. Artysta nie zamyka oczu, otwiera je szeroko, nawet jeżeli miałyby łzawić. To deklaracja podjęcia wyzwania, jakim dla jednostki jest doświadczenie własnego istnienia w świecie.
            Jeżeli „piękno” nie ma wypalić artyście wzroku i go oślepić, trzeba to doświadczenie reglamentować, odmierzać starannie dawki. Dlatego, jak pisze Grzegorz Kozłowski, „metoda twórcza Bąkowskiego polega na tym, że o rzeczach dużych mówi się przy pomocy rzeczy małych i najbliższych”[8]. Bąkowski buduje dyskurs z okruchów języka, z nie dokończonych zdań, westchnień, onomatopei. Dźwięki tworzy z szumów, szmerów, pogłosów i trzasków. Skupia się na detalach, najbliższym otoczeniu, codziennych przedmiotach, najzwyklejszych czynnościach: opisuje leżenie, patrzenie w sufit, w ścianę, w zegar, niepotrafienie zasnąć, wąchanie posiłków, przypominanie sobie. Podobnie jak Mironowi Białoszewskiemu, autorowi Piękna nie potrzeba nic więcej niż codzienność, aby zainscenizować egzystencjalny dramat – a i tę powszedniość przeżywa się nie w całości, lecz we fragmentach, w makro, w zbliżeniu. Więcej nie tylko nie byłoby potrzebne, – to byłoby także zbyt wiele do wytrzymania, uniesienia i wypowiedzenia.
            Z tego samego powodu – Bąkowski sięga po „wczorajsze” technologie i estetyki. Film pozostaje ulubioną formą wypowiedzi Bąkowskiego, ponieważ właśnie w filmie audiowizualną tkankę można najskuteczniej powiązać ze słowem. Mówienie o tym, co się widzi i słyszy, słyszenie i widzenie tego, co zostało wypowiedziane, to istota strategii komunikacyjnej artysty. Bąkowski kręci filmy realistyczne, ale konsekwentnie odmawia rejestrowania rzeczywistości. Tej bowiem albo tak naprawdę w ogóle nie ma (stąd w dyskursie Bąkowskiego tak często powracają figury nicości: pustka i ciemność), albo istnieje tylko ta rzeczywistość, która jest wewnętrznym doświadczeniem podmiotu lirycznego. Dlatego, chcąc coś powiedzieć o otaczającym go świecie, artysta nie kieruje obiektywu kamery na ów świat, lecz rysuje go, lub buduje jego modele w przestrzeni wirtualnej[9]. Stara się przy tym być możliwie obiektywny i rzeczowy, kręci dokumenty z życia wewnętrznego. I używa do tego „prymitywnych” technik nie z powodu sentymentów, lecz ze względu na ich zbawczą niedoskonałość. Non-camera to najprymitywniejszy z możliwych sposobów robienia kina; za pomocą tej techniki można pokazywać właściwie tylko szczegół, bo każdy namalowany na maleńkiej klatce filmowej detal, każdy gest i tak urasta podczas projekcji do apokaliptycznych rozmiarów. Podobnie z niską rozdzielczością, rozmagnetyzowanym monochromatycznym VHS, które jest w stanie wyświetlić tylko szare na szarym, z zaszumionym, ziarnistym obrazem, dużymi pikslami z tekstur z zabytkowych gier komputerowych. Gdyby to wszystko pokazać w full HD, byłoby widać za dużo i nie dałoby się tego znieść...

            Twórca społecznie bezużyteczny
            Pod koniec lat dwutysięcznych w dyskursie krytycznym dała o sobie znać potrzeba znalezienia w praktykach młodych artystów pokoleniowej antytezy dla klasyki polskiej ponowoczesności, czyli sztuki krytycznej. Artyści czasów transformacji mieli być aktywnie w nią zaangażowani politycznie. Dwadzieścia lat później młodych twórców próbowano definiować jako „zmęczonych rzeczywistością” eskapistów szukających azylu w autonomi sztuki.
            W tej perspektywie postrzegano Bąkowskiego, którego również usiłowano ustawić w opozycji do sztuki krytycznej. Artysta sam zresztą dostarczał pożywki dla podobnych spekulacji, przedstawiając się jako „twórca społecznie bezużyteczny” i deklarując, że instrumentalne wykorzystywanie sztuki w debatach publicznych jest mu obce[10].
            A jednak przeciwstawienie „osobistej” narracji Bąkowskiego i zanurzonej w sprawach publicznych sztuki krytycznej to fałszywy trop. Próba wyjaśniania twórczości lidera Niwei konfliktem między artystowską autonomią a społecznym zaangażowaniem zawiodłaby nas na manowce.
            Sztuka Bąkowskiego nie jest alternatywą dla artystycznego zaangażowania w życie społeczne. Artysta w ogóle nie dokonuje rozstrzygnięcia między zaangażowaniem a rezygnacją z niego. Po prostu narracja Bąkowskiego zaczyna się i kończy, zanim zarysuje się możliwość takiego wyboru i  podmiot liryczny zdoła uwikłać się w jakąkolwiek sytuację publiczną – z rodzaju tych, które mogłyby się stać przedmiotami zainteresowania, na przykład Santiago Sierro, Walida Raada czy Artura Żmijewskiego. Mówiąc obrazowo, wszystko zaczyna się tu, zanim artysta wyjdzie z domu. Gdyby wyszedł, być może stałby się zaangażowanym obywatelem. Zanim jednak wyjdzie, podejmuje się rozwiązania egzystencjalnych problemów, o których wiadomo, że są nierozwiązywalne, a jednocześnie są nieuniknione; nie da się od nich uciec, co najwyżej można je wyprzeć. Artysta zostaje więc u siebie; w swoim mieszkaniu, w swojej głowie, aby podjąć wyzwanie. I można odnieść wrażenie, że to nie Bąkowski ucieka od spraw publicznych w artystowskie uniwersum własnych przeżyć, lecz raczej artyści zaangażowani umykają w politykę, w społeczeństwo, przestrzeń publiczną, w kontekst. Uczestniczą w debatach, byle nie słyszeć echa własnego głosu, chcąc być gdziekolwiek, byle nie w zamkniętej przestrzeni czterech ścian, i własnych doznań, gdzie czekają „sprawy główne”, którymi zajmuje się Bąkowski.
            Bąkowski posługuje się terminem „dusza”, który w ponowoczesnym dyskursie krytycznym brzmi dysonansem, jak słowo zapożyczone z jakiegoś obcego, wręcz niepoprawnego języka; samo wypowiedzenie tego słowa bez uczucia lekkiego zażenowania nie jest łatwe. Dlatego Bąkowskiemu tak łatwo (a w każdym razie łatwiej) znaleźć wspólny język z pisarzami-modernistami. Problem, który porusza w swojej sztuce, jest modernistycznej natury; podmiot liryczny śledzi drgnienia duszy w (po)nowoczesnym świecie, w którym dusza wydaje się skazana na śmierć, ale przecież nie umiera, przybywając w swego rodzaju czyśćcu, zawsze na krawędzi pustki. I jest to problem tylko z pozoru anachroniczny, ponieważ to stare modernistyczne zagadnienie pozostaje nierozwiązane; odsuwamy je tylko na plan dalszy, wypieramy.
            Bąkowski tymczasem, być może z powodu swojej nadwrażliwości, którą deklarował w Pięknie, niczego nie wypiera. Przeciwnie, w toku rozwoju swojej twórczości konfrontuje się z materią egzystencji coraz odważniej – na coraz bardziej zawężonej przestrzeni. W świetnym eseju na temat powstającego w latach 2007–2011 cyklu animowanych Filmów mówionych Grzegorz Kozłowski analizuje nie tylko, jak z biegiem czasu Bąkowski zmieniał środki wyrazu (od non-camery, przez prymitywne efekty cyfrowe, po animację lalkową), ale przede wszystkim jak środki te ograniczał i redukował[11]. Podobnie rzecz ma się z przestrzenią, w której rozwijają się narracje artysty. W filmach z zeszłej dekady była to przestrzeń przywołanego ze wspomnień dzieciństwa podwórka, przestrzeń miasta, które artysta, jak w Filmie mówionym 2, starał się oglądać nie tylko z własnej perspektywy, lecz również oczami (i językiem) innych ludzi. Albo przynajmniej przestrzeń obserwowana z perspektywy własnego okna, jak w słynnym cyklu wideo Józefa Robakowskiego. Z czasem obszar działania kurczył się. Prace zaczęły rozgrywać się w mieszkaniu, któremu lokator (skojarzenie z filmem Polańskiego nie byłoby tu zupełnie od rzeczy) poświęcił szereg realizacji zarówno filmowych jak i przestrzennych (takich na przykład, jak wykorzystujące nagrania dokonane w domu instalacje o charakterze pejzaży dźwiękowych Całe wszystko, 2009, Nie ma nas u nas, 2012, i Różne obroty wtorku, 2014, czy animacja cyfrowa Robienie nowych światów zamiast dać spokój, 2010).
            Jesteśmy w przestrzeni definiowanej przez pustą ścianę, żarówkę na suficie, w którą można się gapić aż do uszkodzenia wzroku, wyświetlacz elektronicznego zegara, którego miganie można śledzić podczas bezsennych nocy, łyse czuby drzew poruszających się za oknem na tle ciemnego nieba. W filmach z ostatnich lat, takich jak Suchy pion, Budowa dnia czy Przegląd widoków (wszystkie z 2013 roku), znika nawet mieszkanie. Bąkowski przenosi nas do wirtualnego świata cyfrowej symulacji, tak skrajnie uproszczonej, że surowe, pozbawione detalu pejzaże z mającej ponad 20 lat gry Wolfenstein wyglądają przy nich jak przeładowane szczegółami, hiperrealistyczne landszafty. Inaczej mówiąc, najpierw opuściliśmy ulice, zostając z Bąkowskim w mieszkaniu, a teraz przenosimy się do jeszcze ciaśniejszej przestrzeni, do wnętrza jego głowy.
            Ta przeprowadzka nie ma jednak nic wspólnego z ucieczką w świat fantazmatów. W muzyce Bąkowski nie chce transu, w sztuce również nie proponuje eskapistycznych wypraw w świat imaginacji. Prace Bąkowskiego to nie są zapisy wizji, lecz precyzyjnie skonstruowane modele doświadczeń egzystencjalnych i stanów emocjonalnych. Artysta buduje takie modele zarówno w filmach, jak i w realu, gdzie przybierają postać instalacji. Mają one charakter poglądowy, pozwalają prześledzić i zrozumieć fizykę oraz mechanikę duszy. Bąkowski stara się przy tym możliwie jak najjaśniej objaśnić emocjonalne procesy, który ilustruje; czyni to albo za pomocą opisowych tytułów w wypadku instalacji (takich np., jak Chcenie się kupę ze strachu przy myśleniu o jakimś miejscu), albo, w wypadku filmów, przez autorski komentarz z offu, głos tłumaczący co widać na ekranie („To jest przeplot – mówi Bąkowski w animacji Suchy pion – Jest zrobiony z dwóch filmów: wyjście do Żabki po picie – to jest to ciemne – i leżenie z patrzeniem w ścianę. I to przeplotłem, bo te dwie pozycje do siebie tęskniły. Piszczały do siebie”).
            Dziesięć lat temu Wojciech Bąkowski wszedł na scenę artystyczną przebojem. To wejście zostało odnotowane jako jeden z najważniejszych debiutów zeszłej dekady; gambit, którego waga potwierdzona została serią obiektywnych sukcesów. Na twórczość Bąkowskiego można jednak spojrzeć również inaczej i ujrzeć w niej pewien projekt egzystencjalny, realizowany z niezwykłą konsekwencją. Przez ostatnie 10 lat artysta nie zmieniał istoty tego projektu, ale intensywnie pracował nad rozwijaniem i doskonaleniem narzędzi niezbędnych do jego prowadzenia. I czy to nie ironia, że w tym wypadku rozwój jest tożsamy z konsekwentną redukcją artystycznego arsenału? Na przestrzeni dekady Bąkowski zrezygnował z koloru, rozedrganej kreski non-camery, literackiego wielogłosu, fabuły, zawęził przestrzeń już nie tyle do własnego pokoju, ile do własnej czaszki. Szlifuje język, przeżywa swoje doświadczenia z coraz większą precyzją – i coraz precyzyjniej komunikuje je widzom. Redukcja środków przypomina ostrzenie narzędzi; już teraz Bąkowski dysponuje instrumentami tak wyostrzonymi, że może nimi rozszczepiać „cząstki elementarne” duszy. Grzegorz Kozłowski nazywa go „fizykiem sztuki”, który tym różni się od innych uczonych, że jego laboratorium znajduje się „w przestrzeni metaforycznej albo raczej wirtualnej i jest budowane w języku i dzięki językowi. Świat sztuki od świata nauki różniłby się jedynie pewnym »gestem estetyzującym«”[12]. Parafrazując te słowa, można by powiedzieć, że ten sam „estetyzujący gest” ustanawia różnicę między samą egzystencją Bąkowskiego a jego egzystencjalną sztuką.







[1]     M.in. nagroda specjalna za szczególne walory artystyczne na Ogólnopolskim Festiwalu Autorskich Filmów Animowanych w 2003 roku za filmy Pętla i Masa.

[2]     Bąkowski występował ze swoimi muzycznymi projektami również w instytucjach sztuki, które interesowała jego podwójna tożsamość artysty wizualnego i muzyka. W roku 2013 wziął nawet udział w The Artists – zrealizowanym przez Zachętę w muszli koncertowej warszawskiego Parku Skaryszewskiego festiwalu muzycznych projektów prowadzonych przez artystów. Występy jego koleżanek i kolegów miały w większości charakter konceptualny lub pastiszowy. Bąkowski należał w line-upie festiwalu do wyjątków; był jedynym artystą spośród wszystkich zaproszonych do The Artists, który grał regularne trasy koncertowe i miał za sobą występy na „prawdziwych” festiwalach, takich jak OFF czy Open'er.
[3]             Joanna Ruszczyk, Wojciech Bąkowski. Ekskluzywna wegetacja, „Wysokie Obcasy", 03.05.2013.
[4]     Ciekawą próbą spojrzenia na poznańską szkolę instalacji była wystawa „Instalatorzy”, którą kuratorował Mateusz Bieczyński w galerii Art Station (30.05.2014 – 31.10.2014). Bąkowski reprezentował na tej wystawie najmłodszą generację poznańskich „instalatorów”.

[5]     Trzeba tu zaznaczyć, że choć Bąkowski wpisuje się w technokratyczną tradycję poznańskiej instalacji, deklaruje brak zdolności technicznych. Ogranicza się więc do projektowania instalacji, które oddaje do wykonania specjalistom.
[6]     Za przykład niech posłuży tu film Idziesz ze mną? Gdzie? W dupę ciemną (2007) w całości napisany frazą dziecka z poznańskiego podwórka z lat 80. i narysowany dziecięcymi bazgrołami.
[7]     Piotr Tkacz. Świadomość środków. Wojciech Bąkowski – wywiad, Glissando, http://www.glissando.pl/tekst/swiadomosc-srodkow-wojciech-bakowski-wywiad-2-2/ (09.03.2015).
[8]     Grzegorz Kozłowski, O filmach mówionych Wojciecha Bąkowskiego, Magazyn Szum, http://magazynszum.pl/krytyka/o-filmach-mowionych-wojciecha-bakowskiego-1 (09.03.2015).
[9]     Wyjątkiem są teledyski do solowych piosenek oraz utworów zespołu Niwea; które są filmami zrealizowanymi na „żywym” planie zdjęciowym. Wideoklipy mają wiele wspólnego z głównymi wątkami sztuki Bąkowskiego, ale autor – dla artystycznej higieny – wyraźnie zaznacza różnicę poprzez odmienne filmowe materie.
[10]   W ostatnich wywiadach artysta nazywał swoje deklaracje braku zainteresowania sprawami społecznymi „błędami młodości”.
[11]   Grzegorz Kozłowski, op. cit.
[12]   Grzegorz Kozłowski, op. cit.