Im
więcej podróżuję, tym lepiej widzę, jak bardzo odklejony od rzeczywistości i
niedostępny dla osób z zewnątrz potrafi być świat sztuki
– z Alicją Rogalską rozmawiała Agnieszka Dela-Kropiowska
– z Alicją Rogalską rozmawiała Agnieszka Dela-Kropiowska
A.D.-K.:
W Lublinie realizowałaś niedawno głośny projekt pt. Skup łez. Odbił się on szerokim echem w mediach nie tylko
„branżowych”. Byłaś chyba w każdym ogólnopolskim dzienniku, które na co dzień
nie informują o działaniach z zakresu sztuki współczesnej praktycznie w
ogóle... Czy było to dla Ciebie zaskoczeniem?
A.R.: Od początku
przeczuwaliśmy z Łukaszem Surowcem, z którym realizowałam ten projekt, że w
którymś momencie pojawią się lokalne media. Pracy przy projekcie było jednak
tyle (sami odnawialiśmy lokal, robiliśmy meble, instalowaliśmy elektrykę,
itp.), że w ogóle nie mieliśmy czasu o tym więcej pomyśleć. Notka prasowa
została rozesłana późnym popołudniem na dzień przed otwarciem Skupu, bo do końca nie wiedzieliśmy, na
kiedy uda nam się doprowadzić lokal do stanu gotowości. Dlatego kiedy już
następnego dnia rano pojawiły się w Skupie
nie tylko lokalne, ale i ogólnopolskie media, byliśmy trochę zaskoczeni. Skala
zainteresowania projektem w kolejnych dniach zupełnie przerosła nasze
oczekiwania, a że przez cały czas zajmowaliśmy się też sami obsługą Skupu, wywiadów udzielaliśmy np. w
drodze do sklepu czy podczas zmywania podłogi. Myślę, że ta sensacyjna medialna
otoczka projektu była po części kwestią sezonu ogórkowego, a po części wynikała
z tematyki projektu: jego jednoczesnego zakorzenienia na lubelskiej ulicy
lombardów, lumpeksów i punktów kredytowych oraz odniesienia do pewnej
uniwersalności ludzkich emocji i ich eksploatacji przez globalny kapitalizm. To
chyba dlatego o projekcie było głośno nawet w chińskiej i irańskiej telewizji,
pisały o nim gazety w Austrii czy Hiszpanii, oraz portale na Filipinach i w
Argentynie. Przy czym, niestety, nasze wypowiedzi dla mediów były nagminnie
przycinane i okrajane z kwestii, które dla mnie były w tym projekcie
najważniejsze, czyli pracy afektywnej i emocjonalnej oraz ekonomizacji ciała i
relacji międzyludzkich, pozostawiając papkę w rodzaju: „na co” ludzie najczęściej
płaczą i kto pobił kolejny rekord.
A jeśli chodzi o media
„branżowe”, to tu akurat się
mylisz, z tego co mi wiadomo, do tej pory nie ukazała się ani jedna recenzja
czy tekst krytyczny na temat projektu w żadnym z polskich magazynów czy portali
o sztuce. Właściwie polski świat sztuki ten projekt przemilczał. Powstały za to ciekawe teksty, m.in.
antropologa Tomka Rakowskiego (autora książki Łowcy, zbieracze, praktycy niemocy) oraz lubelskiej socjolożki
Joanny Bieleckiej-Prus. Już niedługo będzie je można przeczytać w nowej
publikacji Pracowni Sztuki Zaangażowanej Rewiry, na której zaproszenie
zrealizowaliśmy projekt. Bardzo dobry reportaż ze Skupu zrobiła też Olga Bierut z „Dużego Formatu”.
A.D.-K.:
Dla mnie projekt ten okazał się świetny na wielu poziomach; pokazał ludzi
skłonnych poświęcić prywatne emocje, wspomnienia, dla kilku złotych. To trochę
smutne, ale na pewno pokazujące stan pewnej polskiej świadomości, może
powszechnej biedy. Były też zapewne inne, może bardziej „romantyczne” w swym
wymiarze intencje uczestników Skupu łez. Jak byś zinterpretowała to działanie obecnie,
z perspektywy kilku miesięcy?
A.R.: Tak naprawdę,
prywatne emocje i wspomnienia uczestników Skupu
pozostawały prywatne, nie chodziło o zbieranie sensacyjnych historii, tylko
łez. Ludzie sami decydowali, w jaki sposób wywołać płacz – używając cebuli,
dzwoniąc do byłych kochanków, czy słuchając smutnej muzyki. Płacz w tym
kontekście był rodzajem pracy afektywnej, bo angażującej emocje, podobnie jak
uśmiech sprzedawcy w sklepie. Wielu osobom nie chodziło też tylko i wyłącznie o
pieniądze, przychodzili do Skupu,
żeby się sprawdzić, przeżyć coś, dziękowali nam czasem za samo doświadczenie – ten
bardzo publiczny płacz miał w sobie coś z osobistej transgresji. Dla niektórych
kolektywne płakanie było wyrazem sprzeciwu: wobec biedy, braku pracy i
perspektyw, rodzajem manifestu, albo rytuału – „społecznych gorzkich
żalów”. Motywacje uczestników Skupu były więc bardzo złożone.
Oczywiście, wątki ekonomiczne były też bardzo ważne. Płacenie za łzy, co
ciekawe, było odbierane przez wiele osób komentujących projekt jako bardziej
niemoralne niż np. korporacyjne wypłaty za bycie miłym dla klienta. Co gorsza,
często sugerowano nam, że nie powinniśmy płacić za łzy, bo to właśnie wydawało
się bardziej czyste i szlachetne – wiadomo, w końcu żyjemy w czasach wiecznego
wolontariatu i bezpłatnych staży. To są niezwykle istotne kwestie: gdzie leżą
granice komercjalizacji i jak to się dzieje, że wiele rzeczy, które na co dzień
robimy dla pieniędzy, jest na tyle znaturalizowanych, że już nie budzą naszego
zdziwienia, ani sprzeciwu. Co ciekawe, osobom krytykującym nas za „marnowanie funduszy
publicznych” umknął też fakt, że
dokonywaliśmy za pomocą Skupu ich
publicznej redystrybucji, choć przyznaję, że odbywało się to w dość specyficzny
sposób.
Duża wartość Skupu Łez leżała w jego potencjale
dyskusyjnym, w tym, że ludzie nie interesujący się na co dzień sztuką i kwestiami
społecznymi prowadzili na temat projektu długie, pełne emocji debaty na piwie
ze znajomymi, na chrzcinach czy w pociągach, o czym dowiadywaliśmy się od
sąsiadów i klientów Skupu, z
Internetu oraz od znajomych z całej Polski. Pojawiało się w tych wszystkich
debatach wiele emocji, często ze sobą sprzecznych, i faktem jest, że projekt
był pod wieloma względami bardzo problematyczny: ale takie było jego założenie
i na tym właśnie polegała też jego siła.
Od początku bardzo
zależało mi na tym, żeby Skup Łez był
takim lekkim przesunięciem w rzeczywistości, fatamorganą w przestrzeni
publicznej. Chyba się udało, bo jeden z portali napisał, że „na ulicy 1 Maja w
Lublinie pojawiła się nowa firma skupująca ludzkie łzy”, a jednocześnie
powstało miejsce na tyle niemożliwe i absurdalne, że kierowcy przejeżdżających
obok samochodów przecierali oczy na widok naszego szyldu, a ludzie przychodzili
do Skupu, żeby się przekonać, że „coś takiego w ogóle
może istnieć”. Takich paradoksów i
wewnętrznych sprzeczności była w Skupie
cała masa: z jednej strony mógł on być odczytany jako moralnie zły, a z drugiej
jako dobry, dotyczył marksowskiej alienacji poprzez pracę, a jednocześnie ją
kwestionował, itp. Dziennikarze mieli z tym sprzężeniem dialektycznym spory
problem, bo wypowiadaliśmy czasem kwestie w rodzaju: „łzy nie są na sprzedaż”, jednocześnie
wypłacając komuś kasę za 2 mililitry. Podobne napięcia i sprzeczności są dla
mnie w ogóle bardzo ważne i w sztuce, i w jej odbiorze, dlatego też bardzo
cenię sobie teorie Ranciere’a, czy Laclau i Mouffe i twórczość Christopha
Schlingensiefa.
A.D.-K.:
To ciekawe, jak potrafisz zaczarować ludzi sztuką. Każdy Twój projekt jest blisko zwykłego
człowieka. Jak osiągasz taki rezultat?
A.R.: Przede wszystkim
nie lubię arbitralnego podziału na ludzi zwykłych i niezwykłych – taki artysta,
na przykład, też jest zwykłym człowiekiem: robi zakupy, ogląda telewizję,
chodzi do pracy (często takiej w ogóle nie związanej ze sztuką), ma problemy
rodzinne, choruje i umiera. To zależy, jak zdefiniujemy zwykłość i niezwykłość.
Jeśli twoje pytanie dotyczy publiczności, to owszem, docieranie do szerokiej
publiczności jest celowo zamierzonym efektem, wynikającym zresztą z moich
poglądów politycznych. Nie interesuje mnie robienie sztuki ograniczającej się
tylko do przestrzeni i kontekstu galerii, dla wąskiego grona wyspecjalizowanych
odbiorców. Czasami żartuję nawet, że taki galeryjno-muzealny obieg sztuki jest
odmianą "sztuki społeczności" (ang. community art) – a konkretnie „społeczności sztuki” (art community). Oczywiście, ma to swoją wartość, regularnie zresztą
biorę udział w różnych wystawach, niemniej bardziej stymulująca intelektualnie
i ciekawsza politycznie jest dla mnie praca nad projektami ingerującymi w
szeroko pojmowaną przestrzeń publiczną i stosunki społeczne. Takie projekty
mają jednak ograniczony zasięg geograficzny i czasowy, więc coraz ważniejsza
staje się dla mnie ostatnio ich mediacja dla tzw. publiczności wtórnej:
galeryjnej, ale także internetowej, bo większość osób doświadcza obecnie sztuki
właśnie przez Internet. Moje projekty są więc dwu- lub wielopoziomowe – dotyczą
konkretnego kontekstu i polegają na działaniach „na rzeczywistości”, często o charakterze
partycypacyjnym, realizowanych we współpracy z innymi, i dla konkretnego
odbiorcy. Następnie podlegają one próbie mediacji tego, co się wydarzyło,
najczęściej w formie wideo, albo instalacji. Jest to zadanie dość karkołomne,
bo kontekst społeczny, polityczny czy geograficzny jest bardzo ważny dla moich
działań. Jak mówił Stuart Hall, w zależności od kontekstu kamień może być
zwykłym kamieniem, kamieniem granicznym, albo rzeźbą. W dużej mierze przypomina
to więc proces translacji.
Często pracuję też w
sposób interdyscyplinarny, jedno z moich ostatnich działań to m.in.
eksperymentalny projekt artystyczno-edukacyjny we współpracy z wydziałem prawa
na Queen Mary University, którego efektem była nie wystawa, lecz upolityczniony
program nauczania prawa kontraktowego dla studentów. Jestem dyplomowaną
animatorką kultury, zawodowo zajmuję się też edukacją poprzez sztukę i myślę,
że to też bardzo silnie wpływa na moją praktykę artystyczną.
A.D.-K.:
Twoje ostatnie działanie to rezydencja w
Indiach, skupiająca wielu twórców z Polski w zupełnie innym kulturowo zakątku
świata. Powiedz, jakie doświadczenia stamtąd wyniosłaś? Opowiedz, proszę,
szerzej o tym działaniu.
A.R.: Wystawa Critical Juncture, o którą pytasz, była
częścią Kochi-Muziris Biennale odbywającego się w stanie Kerala, w południowych
Indiach. Współkuratorką projektu i zarazem jedną z artystek biorących udział w
wystawie była Magda Fabiańczyk, która świetnie zna tamtejszą scenę artystyczną
i specyfikę kulturową, bo od lat realizuje projekty w Indiach i Pakistanie.
Dzięki połączeniu wystawy z pobytem rezydencyjnym projekt umożliwił grupie artystów
z Polski (m.in. Joannie Rajkowskiej i Julicie Wójcik) zapoznanie się z lokalnym
kontekstem i bliższe poznanie artystów indyjskich i ich praktyk. Zarówno prace
artystów z Indii, jak i research polskich artystów były nastawione na
współpracę z lokalną społecznością i wspieranie oddolnych inicjatyw: powstały
m.in. projekty ze spółdzielnią tkacką, kooperatywą praczy, czy też performance
w lokalnej herbaciarni. Wystawie towarzyszyły wykłady, seminaria, warsztaty i
pokazy filmowe na uniwersytetach i w instytucjach sztuki nie tylko w Kerali,
ale także w New Delhi i Mumbaju. Podczas wyjazdu pojawiło się wiele nowych
pomysłów i konkretne plany dalszej współpracy z artystami indyjskimi –
pracujemy właśnie nad wcieleniem w życie kolejnego projektu w przyszłym roku.
Kontekst lokalny
wystawy był niezmiernie interesujący, chociażby ze względu na różnice między
praktyką i postrzeganiem komunizmu w Polsce i tam. Kerala jest jednym z dwóch,
obok Zachodniego Bengalu, tradycyjnie komunistycznych stanów Indii – lokalny
rząd wybrany tam w 1957 roku był jednym z pierwszych demokratycznie wybranych
władz komunistycznych na świecie. Flagi z sierpem i młotem oraz wizerunki
Marksa, Engelsa i Lenina są dosłownie wszędzie i stanowią symbol równości
społecznej i emancypacji klasy pracującej, a nie ucisku ze strony totalitarnego
reżimu. Kerala jest również pod wieloma względami najbardziej progresywnym
stanem Indii, z najwyższymi wskaźnikami piśmienności (94%), oczekiwanej
długości życia (77 lat), udziału kobiet w życiu publicznym i rozwoju
społecznego (HDI) w całym kraju. Jest to również najmniej skorumpowany stan
Indii (według Transparency International), a nierówności ekonomiczne są tam
wyraźnie mniejsze niż w innych regionach. Keralski komunizm od początku był
ruchem oddolnym i opiera się na strukturach spółdzielczych i związkowych.
Oczywiście nie obywa się tam bez problemów, nadużyć i absurdów systemowych,
niemniej zarówno struktura społeczna jak i światopogląd Keralczyków są bardzo
ciekawe, zwłaszcza z perspektywy np. historii Solidarności w Polsce.
A.D.-K.:
Czy rezydencje, które odbywasz na całym świecie, pokazują, jak odbiorca z
różnych kręgów kulturowych reaguje na sztukę?
Opowiedz, proszę, o reakcjach na Twoje działania, działania innych
artystów w innych krajach. Czy pewien strach
przed współczesnymi praktykami artystycznymi jest według Ciebie powszechny?
A.R.: Im więcej
podróżuję, tym lepiej widzę, jak bardzo odklejony od rzeczywistości i
niedostępny dla osób z zewnątrz potrafi być świat sztuki. Wernisaże w Londynie,
Warszawie, Bejrucie, Bogocie czy Mumbaju wyglądają bardzo podobnie – wbrew
przekonaniu o własnej kreatywności świat sztuki bywa przerażająco homogeniczny,
bo gdyby przenieść tych wszystkich dobrze ubranych, mówiących po angielsku
ludzi, razem z ich kieliszkami czerwonego wina do innej galerii na innym
kontynencie, to czasem trudno byłoby się zorientować, gdzie się jest.
Zupełnie nie dziwi
mnie strach ludzi, którym ten świat jest obcy, czy też ich niechęć wobec sztuki
współczesnej. Nakłada się na to kilka rzeczy. Oprócz tego, że sztuka
współczesna często kwestionuje status quo i stawia niewygodne pytania, co bywa
– właśnie niewygodne i nieprzyjemne, a przez to budzące strach lub niechęć,
jest też coś jeszcze. Tzw. kultura wysoka, w tym i sztuka, wymaga od widza pewnego
przygotowania, wiedzy, czyli kompetencji. Jest ona zatem, jak pisał Pierre
Bourdieu, narzędziem dystynkcji społecznej. A więc rozumienie sztuki
współczesnej jest nie tyle kwestią indywidualnych preferencji estetycznych, co
efektem wychowania i edukacji oraz wyznacznikiem kapitału symbolicznego i
kulturowego zgromadzonego przez daną osobę. Sztuka służy więc też do
reprodukcji istniejących nierówności ekonomicznych i klasowych. Ludzie
najczęściej doskonale, choć może raczej podświadomie, zdają sobie z tego
sprawę. Często wstydzą się przyznać, że
czegoś nie rozumieją, lub zapytać, o co tak naprawdę chodzi, żeby nie być
posądzonym o kołtuństwo. Strach czy niechęć wobec sztuki współczesnej, a nawet
agresja wobec niej, nie są więc może wcale takie irracjonalne, jakby się
wydawało, lecz mogą wynikać z rozpoznania pewnych mechanizmów władzy z nią
związanych.
Kilka lat temu
zabrałam do Tate Modern grupę młodocianych przestępców z poprawczaka w małym
mieście w centralnej Anglii, z którymi prowadziłam akurat warsztaty. Niestety,
bardzo szybko zostaliśmy grzecznie acz stanowczo wyproszeni z galerii, bo
korzystając z chwili nieuwagi mojej i innych opiekunów, dwóch z chłopców
dotknęło rzeźby Mirosława Bałki, złożonej z nanizanych na sznurek mydeł.
Wszyscy chłopcy bardzo przeżyli bycie wyproszonym z galerii, i tłumaczyli mi po
wyjściu, że przecież nie zrobili nic złego, nie mieli złych intencji, i że „to
było tylko mydło, a nie żadna sztuka”. Przy okazji postanowili też, że już
nigdy nie wejdą do galerii sztuki współczesnej, bo poczuli się tym
doświadczeniem zawstydzeni, a jednocześnie totalnie zdyskryminowani. Chłopcy
może nie rozumieli sztuki współczesnej i nie wiedzieli, że może być też
zrobiona z mydła i zwisać z sufitu, ale doskonale zrozumieli, co wiąże się z ich
brakiem wiedzy i wynikającym z niego złamaniem zasad instytucji sztuki
(poniekąd słusznych). Mechanizm dystynkcji, niestety, zadziałał po raz kolejny.
A więc tak, strach
przed sztuką współczesną i niechęć wobec niej są na tyle powszechne, na ile
powszechne są nierówności społeczne, ekonomiczne i edukacyjne, które wpływają
na kompetencje kulturowe.
A.D.-K.:
Jak wchodzisz z pomysłem w kontekst miejsca? Jak zdobywasz zaufanie lokalnego
środowiska?
A.R.: Zazwyczaj to
miejsce wchodzi we mnie z pomysłem, a nie odwrotnie. Innymi słowy: pomysły
moich prac najczęściej wynikają z konkretnego kontekstu, a nie polegają na
wchodzeniu w kontekst z gotowym pomysłem, więc ta logika jest odwrócona. Choć
czasem zdarza się też, że mam pomysły, a raczej zarysy pomysłów, które czekają
na odpowiedni kontekst, w którym mogłyby zaistnieć i nabrać głębszego sensu.
Najważniejsze w tego rodzaju praktyce są według mnie solidne badania polegające
na uważnym słuchaniu, patrzeniu i uczeniu się jak najwięcej o danym kontekście
i ludziach. Nie zawsze się to udaje, ale najczęściej staram się trochę
pomieszkać tam, gdzie mam pracować. Oczywiście taka obserwacja uczestnicząca
jest metodą pracy „pożyczoną” z antropologii, razem z całym bagażem problemów z
tego wynikających, z których należy zdawać sobie sprawę. Nie od dziś jednak
artyści używają metod zapożyczonych z innych dyscyplin: geografii, etnografii,
dziennikarstwa czy historii, do generowania pomysłów. Oczywiście, ważna jest
wtedy świadomość swojej pozycji bycia osobą z zewnątrz i wynikającej z niej
zarówno siły, jak i słabości. Zaufanie lokalnego środowiska natomiast jest
nieprzewidywalne – zależy od konkretnego projektu, i nie zawsze się pojawia;
szanse na to są jednak większe, jeśli jest się od początku szczerym w swoich
intencjach.
A.D.-K:
„Łódź” zaprosiła Cię niedawno do kolejnego ważnego projektu, dość utopijnego,
mówiącego o spadkobiercach socrealizmu. Postawiłaś znów na człowieka,
mieszkańca Łodzi, i na jego wizje przyszłości, podczas zrealizowanego przez
Ciebie seansu hipnotycznego. O czym mówili ludzie, jak udało Ci się zgromadzić
tylu zainteresowanych tą niekonwencjonalną praktyką?
A.R.: Projekt, o
którym mówisz, to Wyśniona Rewolucja,
performance w formie publicznego warsztatu-eksperymentu z udziałem lokalnych
aktywistów, których zaprosiłam do poddania się hipnozie, w którą wprowadzał
profesjonalny hipnotyzer sceniczny w obecności publiczności teatralnej. Mój
performance był częścią projektu Awangarda
i socrealizm, realizowanego przez Teatr Nowy, z okazji swojego 65-lecia,
przy współpracy z Muzeum Sztuki w Łodzi. W projekcie, jak sugeruje sam jego
tytuł, chodzi o spadkobierców nie tylko socrealizmu, ale i awangardy, a moja
realizacja była próbą wskrzeszenia myślenia utopijnego, charakterystycznego dla
obydwu kierunków w sztuce. Hipnoza od zawsze budziła wiele kontrowersji,
projekt spotkał się więc z dość dużym zainteresowaniem w Łodzi, a na widowni
Teatru Nowego zgromadził prawie sto osób.
Celem Wyśnionej Rewolucji było wspólne
zastanowienie się nad kształtem społeczeństwa przyszłości – zarówno przez
zaproszonych aktywistów, czyli osoby próbujące aktywnie wpłynąć na sytuację tu
i teraz, jak i widzów, w większości łodzian. W projekcie chodziło mi też o
wykroczenie poza racjonalność i formy podmiotowości tworzone przez hegemonię ideologiczną
neoliberalizmu i kapitalizmu, które mocno wpływają na nasze myślenie i
afektywność. Publiczne debaty na temat przyszłości są zazwyczaj zdominowane
przez dyskusje o tym, co jest możliwe do wyobrażenia, realistyczne w ramach
obecnego systemu, a nie o tym, co nierealne, ale co mogłoby być naszym nowym
horyzontem myślowym – chciałam tę tendencję jakoś przełamać. Hipnoza miała więc
być z jednej strony narzędziem medytacyjnym, ułatwiającym koncentrację i
pobudzającym kreatywność, a z drugiej, sposobem na wyjście poza dominujące
schematy myślowe. Większość aktywistów, których zaprosiłam do projektu,
zgodziła się wziąć w nim udział chyba dlatego, że była to pewnie jedna z
dziwniejszych propozycji, z jakimi spotkali się w życiu. Nie wszystkim jednak
udało się poddać hipnozie, choć byli też i tacy, którzy weszli w dość głęboki
trans. Dzięki formule projektu wszyscy mieli za to szansę podzielenia się
swoimi bardziej szalonymi niż zwykle wizjami przyszłości. Okazało się, że
najbardziej podatni na hipnozę byli wybrani przez mojego współpracownika,
hipnotyzera Jurija Mokriszczewa, ochotnicy z publiczności. Pojawił się motyw
mostu kataleptycznego, medytacja przy rytmie szamańskiego bębna i bardzo różne
wizje Łodzi i społeczeństwa w ogóle za sto lat – wiele z nich bardzo
przypominało awangardowe utopie sprzed lat lub motywy znane z filmów science
fiction. Fragmenty wydarzenia i niektóre z zaproponowanych wizji można oglądać
w mojej pracy wideo o tym samym tytule, która powstała na bazie dokumentacji
dwugodzinnego performansu.
A.D.-K.:
Jaka jest Twoja wizja przyszłości, gdzie zobaczymy Cię w najbliższym czasie?
A.R.: Moja wizja
przyszłości to materiał na dużo dłuższy wywiad, najlepiej w hipnozie:). Jeśli
zaś chodzi o moje plany na ten rok, to w najbliższym czasie będę głównie w
Londynie, gdzie mieszkam na co dzień, choć planuję też parę realizacji w Polsce
i przygotowuję nowe prace na wystawę w Austrii. Pracuję też nad projektem
artystycznym z młodzieżą na temat wojny i konfliktu dla jednej z lokalnych
galerii. Ostatnio bardzo dużo podróżowałam i zaniedbałam przez to moje
londyńskie podwórko, w najbliższych miesiącach chcę się więc skupić na
działaniach bliżej domu, ale także na dalszym rozwijaniu projektów, nad którymi
zaczęłam pracować w zeszłym roku w Libanie, Kolumbii i Indiach.